Trzy kobiety zdecydowały, że muszą
wspólnie gdzieś pojechać.
Pomysł dojrzewał w nas rok.
W tym roku w marcu na korytarzu SP nr
56 naradziłyśmy się i postanowiłyśmy pobiec na Mazurach. Od
pomysłu do czynu.
Po dwóch dniach spotkałyśmy się i
uzgodniłyśmy szczegóły. Przeczytałyśmy regulamin i zapisałyśmy
się .
Po tygodniu dokonałyśmy wpłaty i
zapomniałyśmy o biegu …
Czas nieubłaganie płynął...
Kwiecień, maj …
Na początku czerwca zorganizowałyśmy
spotkanie na szczycie i domówiłyśmy szczegóły naszej podróży,
ale jak to często bywa, pochłonięte doczesnymi zadaniami, nie
miałyśmy za dużo czasu na przygotowanie wyjazdu.
Nadszedł piątek, dzień w którym
miałyśmy wsiąść do samochodu i ruszyć ku mazurskiej przygodzie.
Rano jeszcze poszłam do pracy,
dziewczyny też.
Miałyśmy wyruszyć około godziny
14:00... ale jak to z kobietami bywa, wyjechałyśmy z lekkim, bo
tylko trzygodzinnym opóźnieniem .
Zasiadłyśmy w wygodnym samochodzie z
naszym osobistym kierowcą – Łukaszem.
Oczywiście serdecznie Łukaszowi za
transport i anielską cierpliwość do nas... Dziękujemy!
Podroż jak to podróż - trochę
zabawna , trochę mecząca.
Gdy dojechaliśmy na miejsce do
Gałkowa, było już dość późno.
Dowiedzieliśmy się, że hala
sportowa, na terenie której mamy nocować, jest w Ukcie.
Miła pani dała nam adres, numer
telefonu do pana, który miał nas zameldować na hali i
wytłumaczyła, jak dojechać.
Podjęliśmy podróż na nowo.
Dojechaliśmy do miejscowości
docelowej, ale nie mogliśmy znaleźć szkoły.
Wykonałam telefon do pana... jakie
zdziwienie mnie ogarnęło, gdy telefon odebrała Pani.
Po upewnieniu się, że wybrałam
właściwy numer, próbowałam dowiedzieć się, gdzie jest szkoła.
Ciemno, nic nie widać , a pani uprzejmie tłumaczy, że szkoła jest
w czerwone pasy...
Hm.. jak tu znaleźć szkołę w pasy,
skoro nic nie widać... ?
W końcu postanowiliśmy zapytać
autochtona.
Popatrzył na nas i zdziwiony wskazał
bramę znajdującą się dwadzieścia metrów przed nami.
Wypakowałyśmy się z samochodu i udałyśmy na miejsce noclegu.
Tam ciemno, wszyscy śpią.
Cisza okrutna, a my oczywiście
zapalamy światełko i rozkładamy nasze miejsca noclegowe. Prysznice
już zostały zinwigilowane, łazienki czyściutkie, zadbane.
Jednym słowem rewelacja.
Jedyny mankament tego miejsca to brak
kontaktów, do których można by podłączyć ładowarki do
telefonów.
Poszłyśmy spać.
W nocy okropna burza, pioruny deszcz
lejący i niestety - jak zawsze w takiej sytuacji - brak snu.
W końcu nadszedł piaskowy dziadek snu
i ukołysał moje myśli.
Rano wstałam i powiem szczerze, że
dawno tak się nie wyspałam, choć naprawdę krótko spałam.
Poranna toaleta, śniadanie i strój „bojowy”.
Około 8 wyruszyliśmy z Ukty do
Gałkowa. Zaparkowaliśmy samochód i udaliśmy się do biura
zawodów. Gdy odbierałam swój pakiet startowy, w biurze pojawił
się pan, starszy pan i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż biegać
każdy może.
Co mnie zdziwiło, to sprawa z jaką
tam przyszedł.
Podszedł do pani i mówi:
- Zapisałem się na 10 km, ale pogoda
jest taka, że pobiegnę maraton...
Pani patrzy na pana z niedowierzaniem,
a on na to:
- ...no jak Kraśko biegnie maraton, to
ja też dam radę :)
Szacuneczek dla Pana starszego !
Pakiety odebrane, humory dopisują.
Małgosia raczej wyciszona, ja też, za
to Ania jest pobudzona.
Biega po miasteczku dla biegaczy i co
chwila przychodzi dzielić się swoimi odkryciami.
Minuty mijają bardzo wolno, dochodzi
dziewiąta.
Postanawiamy iść zobaczyć start
maratonu.
Rzadko oglądam start z tej
perspektywy, zazwyczaj jak jestem na zawodach, stoję na starcie.
Widok wszystkich tych ludzi, przed którymi stoi wyzwanie w postaci
królewskiego dystansu - niezapomniany.
Na jednych twarzach skupienie, na
innych uśmiech, a jeszcze inni sobie po prostu rozmawiają.
Została godzinka do startu.
Zaliczony toi-toi, ostatnie
przygotowania, krótka rozgrzewka , banan, łyk wody i na start.
Na starcie trochę tłoczno.
Ustawiam się razem z dziewczynami.
Stoimy i czekamy. Rozpoczyna się odliczanie... i strzał z
pistoletu.
Wystartowaliśmy.
Na pierwszym kilometrze staram się
wyminąć kilka osób i znaleźć sobie miejsce, gdzie nie jest tak
ciasno.
Udaje się.
Biegniemy kawałek asfaltową drogą ,
ale po jakiś 500 metrach dobiegamy do drogi gruntowej i biegniemy
lasem.
Gęsty, zielony piękny las. Ptaki
śpiewają, a im głębiej tym większa sauna.
Jest pięknie. Korony drzew użyczają
nam cienia, a ptaki nadają rytm.
Biegnę sobie spokojnie, czasem
zerkając na zegarek, który sygnalizuje upływający dystans.
Dobiegamy do Krutyńskiego Piecka – miejsca, które powstało w VII
wieku.
Tu na rzece w XIX wieku powstał młyn.
Dziś mijam go i z łezką w oku na
niego spoglądam... pamiętam ten młyn.
Jako dziecko często go odwiedzałam
będąc z rodzicami na wakacjach.
To miejsce przywołuje wspomnienia z
lat dzieciństwa i zapominam na chwilkę o biegu.
Spoglądam na rzekę, której spokojny
nurt stanowi niezmącone zwierciadło dla nieba.
Z tego nostalgicznego stanu wyrywają
mnie słowa kibica:
- O! Dziesiąta kobieta!
Przez głowę przebiega mi myśl:
- Dziesiąta ???
To chyba niemożliwe, ale jeśli tak
jest, to żal byłoby stracić taką pozycję.
Biegnę dalej, zostawiając młyn za
sobą.
Piękna leśna droga prowadzi przez
górki, dołki. Te lasy mają niebywałą energię.
Mijam kilka osób, w tej grupie jest
kobieta.
W głowie następuje odliczanie: -
Jestem dziewiąta!
Pokonuję kolejne kilometry, mijam
ludzi i cieszę się, bo biegnie mi się naprawdę dobrze.
Czuję, że jestem zmęczona, ale
wspomnienia tych lat, gdy było się dzieckiem i biegało beztrosko
po tych lasach, dodają mi jakieś dziwnej siły.
Mijam kolejne kobiety... to znów
dodaje mi siły.
Spoglądam na boki, ściana zieleni,
las, piękny, nieodgadniony... tajemniczy.
Nagle moim oczom ukazuje się samochód,
a przy nim Waldemar Bzura.
Waldek oczywiście nie poznaje mnie i
pstryka tylko fotki, a ja obok niego przemykam i widzę wyłaniającą
się po lewej stronie leśniczówkę. Tę sama leśniczówkę, którą
mijałam kilkanaście razy w ciągu dnia, biegając nad jezioro,
jeżdżąc rowerem.
Wbiegam na most na rzece... to Krutyń!
Serce mocniej bije, a w oczach
pojawiają się łzy.
Niesamowite uczucie.
Przyjechać do miejsca, w którym
kiedyś się było i potrafić sobie to wszystko przypomnieć, poczuć
się znów jak dziecko.
Przebiegam most... w dole gondolierzy z
Krutyni, kibice.
Przebiegam ulicę, na której kiedyś
wraz z Julką leżałyśmy i liczyłyśmy gwiazdy.
Po prawej stronie zostawiam sklep, w
którym kiedyś kupowałam chleb.
Do którego były niebotyczne kolejki,
a świeże pieczywo było dowożone co drugi dzień.
Piaszczystą drogą biegniemy do lasu.
Tu przed drzwiami do lasu jest kurtyna
wodna... oczywiście korzystam z niej.
Biegnę dalej, już wiem, że to
ostatnie kilometry, dokładnie dwa ostatnie kilometry tej podróży
sentymentalnej, którą znów pokonałam na własnych nogach, ale
starsza i w innym tempie, niż dawniej.
Wbiegamy do lasu i biegniemy
piaszczysta drogą.
Tu znów troszkę górek, dołków.
Jest tak pięknie.
Muszę się wam przyznać,że gdyby nie
fakt, że wbiegając do Krutyni byłam ósma, czy siódma, to
zlazłabym do tej rzeki i zamoczyłabym w niej nogi.
Znów bym położyła się na tej
asfaltowej drodze, na której kiedyś liczyłyśmy gwiazdy.
Ale chciałam jeszcze osiągnąć swój
drugi cel.
Więc trzeba było gnać do przodu.
Opuściłam już piękny dziewiczy las,
który jest parkiem krajobrazowym.
Wbiegłam na asfalt wróciłam z mojej
jak że pięknej wyprawy do dzieciństwa. Wbiegam na metę,
spoglądam na zegarek: 49:53... jest dobrze.
Dostaję medal i łapię wodę do
picia.
Odpoczywam chwilkę i idę do
samochodu, dzwonię do mojego Maćka i dziewczyn.
Stojąc przy samochodzie widzę panią
Beatę Sadowską, podchodzę do niej i pytam, czy mogłabym zrobić
sobie z nią zdjęcie.
Pstrykamy fotkę i chwilkę ze mną
rozmawia.
Gratuluje mi wyniku.
Muszę wam powiedzieć, że to bardzo
ciepła, radosna i otwarta osoba.
Odpinam numer startowy i idę na metę
czekać na dziewczyny. Pierwsza pojawia się Małgosia, później
wbiega Ania.
Wszyscy odhaczeni, idziemy pod
prysznic.
Gdy wracamy odświeżone, sprawdzam
wyniki, które już są wywieszone!
W kategorii Open jestem szóstą
kobieta na mecie, a w swojej kategorii wiekowej jestem na 4 miejscu.
No mam chyba powód do zadowolenia.
Na 124 kobiety 6, nie wierzę :)
Zmieściłam się w pierwszej 10 !
Na mecie odmeldowałam się 75 na 295
startujących.
Pogoda dopisała, atmosfera cudowna, a
i miejsce przepiękne.
Powiem tak: - Bieg zorganizowany
perfekcyjnie.
Trasa zabezpieczona idealnie, mnóstwo
kibiców na trasie, punkty z wodą, na biegu na 10 km, jak dobrze
policzyłam, to sztuk 4.
Poważnie! Można się od Gałkowa
uczyć organizacji biegu - idealnie - na szóstkę z plusem.
Oczywiście dla mnie ten bieg był
biegiem w przeszłość, do lat, gdy czas letnich wakacji spędzałam
na rowerze przemierzając trasy, którymi dziś biegałam.
Niesamowite uczucie- zobaczyć te same
miejsca z perspektywy czasu, czasem odmienione, bardziej nowoczesne,
a czasem nadgryzione zębem czasu.
O 13.00 rozpoczęła się dekoracja
zwycięzców biegu na 10 km.
Choć byłam czwarta w swojej kategorii
wiekowej, to jednak stanęłam na podium, i to na I. miejscu.
Stojąc na scenie i odbierając nagrodę
dotarło do mnie ,że moje marzenie, by przywieść puchar z tego
biegu, właśnie się ziściło.
Po rozdaniu nagród zapakowaliśmy się
do samochodu i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Ostatnie spojrzenie i myśl: - Kiedyś
jeszcze tu przyjadę, wygnanie łez z oka i do przodu.
Podróż minęła szybko, z dwoma tylko
postojami :)
Serdecznie dziękuję Małgosi i Ani za
świetne towarzystwo, za pomysł wspólnego wypadu w tak piękne
miejsce, w którym można duchowo połączyć się z naturą, odczuć
jej pozytywną energię.
Bardzo dziękuje synowi Małgosi –
Łukaszowi - za cierpliwość i za to, że dowiózł nas bezpiecznie
w obie strony:)
Za świetną atmosferę i życzliwe
ciepłe słowa po biegu i przed . Jednym słowem dziękuję wszystkim
tym, którzy w jakimkolwiek stopniu przyczynili się do tego, dla
mnie magicznego wyjazdu, do tej sentymentalnej podróży do mojego
dzieciństwa...
Bym zapomniała... Alek! część
mojego sukcesu zawdzięczam tobie! Uratowałeś mnie cudownymi
pastylkami... Macieju! Dziękuję, że wierzyłeś we mnie nawet
wtedy, gdy ja przestałam w siebie wierzyć :)
Dziękuję wszystkim za super zabawę i
za zorganizowanie biegu i wyjazdu.
Bez was ta podróż nigdy by się nie
odbyła.
Do zobaczenia !
Mam nadzieje ze niebawem :)