Wtorek
rano - jak co dzień - kawa na tarasie.
Temperatura
nie zachęcająca, więc obie z Emilką postanawiamy zarzucić nasz
pomysł na hebanowe nogi i ubieramy długie spodnie.
Po
śniadaniu wybieramy się pod Regle, by sobie pobiegać.
Docieramy
tam szybkim marszem...
Przy
szlabanie jakieś dzieci biegają i świetnie się bawią. Ruszamy.
Widok
jest tak ujmujący, że w zasadzie nie chce się biec, a stać i
chłonąć całym sobą.
Jednak
biegniemy razem z Emilką.
Jest
cudownie.
Mijamy
chyba ze trzy potoczki, usłane wielkimi głazami. Uwielbiam je...Są
takie bajeczne.
Na
niebie brak chmur, długie spodnie okazały się słabym pomysłem,
ale skoro już są, to nasze hebanowe nogi muszą poczekać.
Trasa
malownicza, dookoła las, woda i góry...a nasza szutrowa ścieżka
ciągnie się, jak wstążka wpleciona w warkocze.
Dobiegamy
do końca, tu czekamy na naszych panów i podejmujemy drogę
powrotną.
Jest
pięknie, mogłabym tu zostać i już nigdzie się nie przemieszczać.
Drzewa
wysokie, sięgające nieba, i szum potoków górskich... widoki i
doznania słuchowe jak z bajki.
Gdy
dotarliśmy do domu, zrobiliśmy obiad.
Gigantyczny
kociołek spaghetti.
Oczywiście
nasz posiłek przygotowywał Maciek.
No
bo któż inny potrafi robić takie świetne pasty, jak nie on...?
Po
posiłku odczekaliśmy troszkę i udaliśmy się na stadion. Nogi tak
mnie bolały, jak bym nigdy nie biegała, a tu jeszcze stadion...
Na
stadionie przebiegnięte pięć kilometrów i kilometr rozgrzewki...
całkiem fajnie się biegało.
Każdy
z nas zrobił to co chciał, podjęliśmy drogę powrotną do domu.
Dzień
zakończyliśmy ustaleniem tego, co będziemy robić jutro.
Środa
upłynęła nam nie na bieganiu, a na jeździe rowerem. Wstaliśmy
rano, sprawdziliśmy gdzie i za ile można wynająć rower i
ruszyliśmy.
Rowerki
w wypożyczalni zostały specjalnie dla nas dopasowane.
Ruszyliśmy
znów drogą pod Reglami, by dojechać do pięknego malowniczego
miejsca, jakim jest wodospad Kamieńczyk.
Troszkę
nam to zajęło czasu, ale się udało.
Widok
piękny, marzenie.
Rzadko
widuję wodospady, a ten widok zaparł mi dech w piersiach.
Znów
wędrowaliśmy, a w zasadzie rowerem pokonywaliśmy szlaki Parku
Narodowego.
Po
posileniu się ciastem w schronisku, rozpoczęliśmy powrót do
domu...
okazało
się, że góry jednak potrafią zaskoczyć.
Na
początek, aby wrócić na szlak rowerowy, musimy wnieść swoje
rowery „kilka” metrów do góry.
Każdy
dzielnie wtaszczył swój sprzęt. Później szlak okazał się dość
trudny, bardzo wąski kamienisty....ciężko było przemieszczać się
rowerkiem, a tak też nie byłoby łatwo. Jedno, czego nie żałuję
naprawdę, to tego, że tam się znalazłam... widoki były takie,
że gdybym miała to zrobić jeszcze raz, to na stówkę bym to
zrobiła.
Po
prawej stronie głazy, po lewej przepaść, a w niej płynący
szumiący strumyk.
Bajecznie
;)
Na
sam koniec ponowne taszczenie rowerków pod górę i powrót już
asfaltem. Zdaliśmy rowerki i wróciliśmy do domu.
Tu
dokończyliśmy kociołek spaghetti z wczoraj i wpadliśmy na nowy
pomysł.
Można
by było pojechać na basen...
Termy!
Spakowaliśmy
ręczniki, kostiumy i ruszyliśmy ku nowej przygodzie.
Dla
mnie to dzień wyzwań.
Rano
rowerem z górki po kamieniach - tu moja wyobraźnia zawsze podsuwa
mi jakieś tragiczne wydarzenie - później termy i kostium
kąpielowy, którego nie miałam na sobie chyba dobre trzy lata...
Pimpek
dzięki Emilce dowiózł nas szczęśliwie na miejsce.
Wysypaliśmy
się z samochodziku, wykupiliśmy bilet i w jednej chwili byliśmy
już gotowi do zabawy.
Basen
nawet duży, woda w niektórych basenach 35 stopni, w rekreacyjnym 26
stopni, wanny jacuzzi, bicze wodne... Regenerację czas rozpocząć...
Było
cudownie.
Zjechałam
nawet z jednej zjeżdżalni, co jak na mnie, było wielkim wyczynem.
Emilka
z Błażejem żadnej nie opuścili.
Nawet
nauczyłam się robić korek! :)
Po
dwóch godzinach spędzonych na termach, raz w zimnej wodzie, raz w
ciepłej, poczułam się mega odprężona. Wróciliśmy do domu.
Zjedliśmy
kolację i udaliśmy się na zasłużony wypoczynek.
Dzień
był udany... ciekawe, co przyniesie kolejny?