Sobota,
rano …
Wstałam,
przetarłam oczy... za oknem nadal leje, deszcz ze śniegiem...
Myślę:
- Masakra...
Wstałam.
Kawa
- bez niej nie można rano odpalić...
Wypita.
Teraz trzeba udać się na zewnątrz. Zakładam sweter, kurtkę ,
szalik. Przebiega mi myśl: - Boże, kiedy się to skończy? Jak
długo trzeba jeszcze tak się dozbrajać?
Ale
wkładam rękawiczki i wychodzę.
Na
klatce schodowej przypominam sobie, że nie mam telefonu.
Wracam,
ale w połowie schodów dochodzę do wniosku, że chyba lepiej jak
zostawię go w domu. Schodzę po schodach, a za mną człapie się
moja córka...
Idziemy
do sklepu. Będziemy „robić za gwiazdy”, jak to mówi mój
kochany mąż.
Idę,
brnę w deszczu... Boże! Kalosze to za mało, potrzebny ponton, by
doczłapać się na ryneczek...
Idę,
idę...
Mojej
córce przypomniał się chyba cały tydzień w szkole - idzie i
gada, gada gada... wciąż mówi...
Części
nie rozumiem, ale części nawet nie staram się zrozumieć. Natalka,
Sandra, Wiktoria... Jakieś imiona padają, a ja nadal nie wiem, o
czym ona mówi.
Kaptur
naciągnięty na czapkę utrudnia percepcję. Boże! Czy nie można
opowiedzieć tego w domu,tam gdzie jest ciepło, a matka słyszy...?
Nie, to zbyt ułatwiłoby życie takiej matce.... Prawda. Idziemy
dalej.
W
sklepie mięsnym kolejka. Stoję więc i odpowiadam na pytania mojego
dziecka…: - A co to za mięso? A z czego, mamo, to się robi? A jak
gotuje się flaki? A kupisz mi rybki na obiad? A może kupisz dla
kotka wątróbkę?
-
Boże! Czasem mam wrażenie, że dzieci układają takie listy w
myślach. Listy pytań do... i kiedy im się nudzi, zadają nam
pytania, nie czekając na odpowiedzi...
-
Macie też czasem tak?
W
końcu moja kolej... kupuję, w międzyczasie odpowiadam na pytanie,
dlaczego mielone?
-
Mielone na obiad... a to ziemniaki będą...
Nie
odpowiadam, a co?
-
Lasagne … a lasagne ? A ja to już jadłam?
-
Tak, kochanie, jadłaś …
-
...a to te kluski, no można tak powiedzieć ...
Zapłacone.
Wychodzę.
Teraz
w ręku dźwigam reklamówkę z zakupami,a na tej samej ręce wisi
moje dziecko, które już nie ma siły iść, ale ma siłę
skakać...Dzielnie przemierzam następne metry naszego pięknego
osiedla.
Po
drodze wpadam do piekarni.
Tu
kupuję chleb, ku rozpaczy mojego dziecka zwyczajny długi bochenek,
nie tygrysi.
-
Miał być tygrysi... mamo obiecałaś... No tak, ale cóż
kochanie, dziś Panowie nie upiekli twojego chlebka...
-
To kup mi ciastko!
Stoję
w piekarni przy ladzie, a moje dziecko po raz czwarty zmienia
decyzję, dotyczącą wyboru ciastka.
Nareszcie
się udało.... zapłacone.
Idę
do domu. Mokra siadam na krześle, myślę sobie: - Napiję się
herbaty, ale nie ma już czasu... i idę gotować obiad...
Czy
wy też tak macie?