niedziela, 20 listopada 2016

Świętować każdy może

Cały sezon czeka się na ten bieg - Bełchatów...
15 kilometrów trasy i wiele radochy - tak można by scharakteryzować ten bieg!
To wyjątkowe wydarzenie, gdyż oprócz samego biegu łączy ze sobą podsumowanie cyklu biegów o Puchar Marszałka.
Dla wielu biegaczy to podwójne święto!
Czas podsumowania sezonu i święto biegaczy :)

My na bieg do Bełchatowa dotarliśmy dzięki wielkiej uprzejmości Rafała Ziółkowskiego i jego cudownej małżonki.
Zabrali nas o 8:45 czasu lokalnego spod Mac'a - jak to młodzież mawia. Zasiedliśmy w limuzynie i do przodu..
Kto do Bełchatowa?
MY!!!

Po drodze zabraliśmy jeszcze mało zdecydowanego i trochę zatrutego Sebastiana.
Rano nie jechał, po kwadransie jechał (może), ale w końcu zdecydował że jedzie na pewno… i na zdrowie mu to poszło, jak później się okazało.
Na miejsce dotarliśmy w świetnych humorach :)
Nawet miejsce parkingowe specjalnie dla nas się zwolniło...

Poszliśmy odebrać pakiety startowe i - o dziwo! nie było dziś kolejki... Pani pyta jaki kolor plecaka?
- Plecaka? pytam z niedowierzaniem... tak – czerwony odpowiadam.. do moich rąk trafia całkiem przyzwoity czerwono-czarny plecaczek biegowy :) numer startowy i kalendarz.
243 - taki mam numer …
Idziemy do szatni, przebieramy się i nadal świetnie się bawimy...
Do biegu zostało 30 minut... zebranie klubu ŁRT w hali sportowej i poszliśmy na rozgrzewkę :)


Po rozgrzewce poszliśmy na start.
Jak zawsze tu jest ciasno.
Ciasno jest nawet w strefach czasowych.
Ustawiam się w miejscu gdzie wydaje mi się, że będzie dobrze.
Obok staje Rafał i Sebastian.
Huk wystrzału i ruszyliśmy.
Pierwsze okrążenie biegło się dobrze.
Przez pierwszy kilometr oczywiście tempo spadało, ale to nieistotne, poszło nieźle, na 7. km zabolała mnie stopa, a za tym pociągnął się - tak mi się wydawało - skurcz w tylnej części uda.
Pomyślałam: - Czemu kurcze? Przecież jem magnez!?
Drugie kółeczko to dwie przerwy na masaż, trzecie kółeczko znów dwie przerwy na masaż... co za cholera się przyplątała.
Gdy dobiegam na metę, nie bardzo mogę ruszać nogą, ale jakoś ją rozciągam i daję radę.
Chodzę.
W międzyczasie przybiegają kolejni klubowicze... Odbieramy medale.

Idziemy odziać się w „cywilki”, jak mawia mój Maciek :)
Gdy wszyscy jesteśmy już ładnie ubrani, zabieramy nasze jedzenie i idziemy na halę.

Po drodze zahaczam o karetkę pogotowia.
Ponieważ na drugiej nodze wyrósł w czasie biegu ogromny krwisty pęcherz, postanawiam go nakłuć.
Idę do panów ratowników i pytam:
- Czy dostanę igłę? Taką do zastrzyków?
Pan spogląda nieufnie i pyta:
- A co się stało?
Macham dłonią i uśmiecham się ..
- Nic... w zasadzie. Ale pęcherz mam na nodze. Byłoby dobre go nakłuć...
- A... nie ma sprawy... odpowiada Pan ratownik i udaje się na poszukiwanie igły.
Stoję przy karetce jakiś czas i... nie ma igły.
Panowie wymieniają pytania i informacje na temat tego, gdzie mogą być igły.
Nie znajdują.
Więc rzucam hasło:
- Lepiej tu nie umierać, skoro nie możecie znaleźć igieł.
Pan spogląda na mnie ..ale nic nie mówi.
Ponieważ bardzo zależy mi na przekłuciu pęcherza, a widzę że z torby wystaje venflon, więc mówię:
-Venflon też może być...


Dostaję pięknie zapakowany, różowy venflon i udajemy się na halę.
Tam odbywa się imponujący pokaz barmański, ale ja postanawiam dokonać aktu destrukcji na moim pęcherzu.
Czynię to z wielkim powodzeniem.
Dziękuję panom z karetki.
Uratowali mi palec :)

Na hali okazuje się, że Sylwia ma dziś urodziny, więc odśpiewaliśmy jej sto lat ….
Złożyliśmy życzenia i zabraliśmy się za świętowanie :)
Tak bawi się tylko ŁRT.
Jedzenie, dobre humory i super ludzie :)
Rozpoczęto dekorację …
Nasza Jadzia stanęła na pudle jako trzecia w K-60.
Gratulujemy!!!
A później zrobił się wielki bałagan z Pucharem Marszałka, ale to będą wiedzieli ci, którzy byli...
Powiem wam tylko tyle:
- Zajęłam 10. miejsce w klasyfikacji kobiet w Pucharze, Łukasz 9. miejsce, Maciej Jagusiak 10. miejsce i niestety nie wiem, jak Jadzia ….
Natomiast wiem że w K-20 nasza Justyna była pierwsza - Gratulacje Justyś! Zasłużyłaś sobie :)

Wracaliśmy do domu w świetnych nastrojach, to był bardzo udany dzień spędzony z mega pozytywnymi ludźmi...
A na koniec w tajemnicy powiem wam, że usłyszałam od mojego dziecka, że jestem głupia :) ale też tylko niektórzy będą wiedzieć, dlaczego :)


Jednym słowem:
- Moja drużyno! Dziękuję i do zobaczenia na następnym biegu.!
Bełchatów !!! my tu wrócimy za rok... szykuj się :)

środa, 16 listopada 2016

Lektura nie zawsze musi być łatwa

"Znakomity thriller.
Nie mogłem się oderwać przez całą noc."
  -Stephen King-
Te słowa na okładce książki zaważyły nad zakupem tej pozycji.
Dodatkowym argumentem była jej ekranizacja...
Byłam bardzo ciekawa tej powieści...

Zakupiłam więc i lekturę czas zacząć...
Dziewczyna z pociągu... to powieść psychologiczna, ukazująca bogatą różnorodność charakterów.
Akcja powieści rozgrywana jest wokół sześciorga bohaterów - taki mały kociołek życia.
Napisana w formie pamiętnika trzech kobiet, zwyczajnych, mających swoje problemy, troski, radości...
Kobiety, które są ze sobą w jakiś sposób splecione labiryntem życia, zaplątane w pajęczynę wydarzeń.

Pociąg z rana …. droga do pracy, pociąg popołudniem powrót do domu.... i tak co dnia.
Jedna z bohaterek podróżuje nim, mija co dzień swój własny były dom i dom, który jest jakby wzorem jej marzeń o życiu, rodzinie...

Nie ma świadomości nasza bohaterka, co dzieje się w czterech ścianach domu, który mijany jest przez nią co dnia.
Nasza bohaterka nie potrafi pogodzić się z wielkim rozczarowaniem ze strony swojego męża.
Zostaje zdradzona i porzucona dla innej kobiety. Przechodzi załamanie nerwowe, traci pracę i popada w alkoholizm... nie potrafi się podźwignąć. Nadal kocha swojego męża, nachodzi go w domu.
Próbuje ułożyć i uporządkować sobie życie...ale jakoś jej to nie wychodzi.
Okazuje się, że nie do końca jest tak, jak jej się wydaje...
Prawda o jej związku jest zupełnie inna...
Prawda o jej życiu różni się od tego, co miała wmawiane przez byłego męża.

Powieść dość trudno się czyta... trzy kobiety, które piszą pamiętnik i kilka kartek z tych pamiętników trafia do książki...
Brak chronologii nie ułatwia zrozumienia książki.... ale wszystkie te niedogodności zniwelowane są bogatymi portretami psychologicznymi postaci i ciekawie zakręconą akcją...

Książka nie należy do łatwych, ale raczej do wymagających i trudnych w odbiorze...
Gorąco polecam!

Nie wiem jak film, ale chyba nie zaryzykuję … niech zostanie obraz i wyobrażenie powstałe dzięki mojej wyobraźni...
Pozostanę przy swoich obrazach.
Książkę mogę polecić z czystym sumieniem, ale ostrzegam - to nie jest powieść łatwa...!!!
To specyficzna powieść - jednego zauroczy, innego nie zachwyci.

piątek, 11 listopada 2016

Nie zawsze musi być życiówka

Trzeci rok z rzędu na naszym łódzkim Zdrowiu organizowany jest Bieg Niepodległości :)
Park im. marszałka Józefa Piłsudskiego gromadzi w swoich objęciach biegaczy i biegaczki.
Atmosfera pomimo pogody jest zawsze gorąca.
Dziś nie przeszkadzał nam nawet śnieg.

Ale od początku...
Rano obraz za oknem malował się biało.
Natura w nocy postanowiła pomalować zmienić tonację oglądanego przez nas świata poprzez silny akcent tegoż właśnie koloru.
Spadł śnieg, padał, a potem nadal padał...
Wypiliśmy kawę i zjedliśmy po kanapce z dżemem i banana:)

Na miejsce biegu postanowiliśmy dobiec...

Wyszliśmy z domu i ścieżką nad torami, trochę truchtając, trochę maszerując, dotarliśmy na miejsce startu.
Tam spotkaliśmy Rafała i Gabrysię, a troszkę później dotarła do nas Madzia.
Do startu zostało niewiele czasu, bo tylko dziesięć minut.
Poszliśmy na start, oczywiście ustawiliśmy się na końcu.
Tak bardzo się zagadałyśmy z Madzią, że nie wiedziałyśmy kiedy wystrzelono na znak startu...


Ruszyliśmy...pierwszy raz żałowałam, że ustawiłam się w takim miejscu.
Po kilku metrach od startu zakręt...i dwieście osób próbuje pokonać go w tej samej chwili...
Jednym słowem ciasno...

Pomyślałam że po pierwszym kilometrze będzie luźniej, ale niestety pomyliłam się. 
 
Na niemal dziewięćset osób alejki naszego Zdrowia trochę są za wąskie …
Do tego kilka dość ostrych zakrętów i …
...niestety...
Dwie pętle po alejkach, które znam jak własną kieszeń...
Jednak coś było nie tak.
Coś, czego nie potrafię wyjaśnić...Wiedziałam, że to nie będzie mój bieg...
Ale to wszystko nie jest ważne.

Ważne jest to że śnieg nadal padał, na liściach było ślisko, a atmosfera przyjaźni nadal gorąca.

W czasie biegu dwa razy zaliczyłabym bliskie spotkanie z asfaltem, ale i tak z biegu jestem zadowolona, choć śnieg w oczach, woda w butach i wiatr na twarzy...
Nie było życiówki, choć niektórzy moi znajomi bardzo na nią liczyli... bieg ukończyłam w czasie 48:47jako 14. kobieta.

Na mecie czekała na mnie ciepła herbatka, podana przez dzieci i po to też warto było dobiec...
Jest jeszcze jedna sprawa, dla której warto być na mecie: widok znajomych wpadających na metę:)
Widok nieziemski... Szczęście na twarzy tych, którzy pokonują siebie na trasie, jest niezastąpiony :)

Po biegu zamiana wdzianka na suche, ale najpierw foteczka klubowa zrobiona przez Doktorka :)
Gdy zmienialiśmy ubranka na suche, pojawiła się Ela z dzieciakami...
Nastąpiła zmiana tematu z biegania na uratowaną nogę chomika, a do tego dostałam milion życzeń mnóstwa kasy od dzieci Eli... pewnie to za tego chomika :)

Poczekaliśmy jeszcze chwilkę , pomarzliśmy …
W biurze zawodów zobaczyliśmy wyniki i spacerkiem powróciliśmy do domu.
Kolejny dzień spędzony biegowo... w cudownej atmosferze, której nawet natura dodała dziś uroku.
Śnieg na gałązkach drzew i krzewów...kolorowe liście, pomalowane jesienią, przebijające się pomiędzy śniegową kołderką sprawiły, że ten dzień stał się wyjątkowo szczęśliwy i pozytywny.
Dziękuję wszystkim kolegom i koleżankom za atmosferę, za uśmiechy i za doping...
Bez was ten dzień byłby mniej barwny...
Kochanie dałeś dziś z siebie wszystko :) jestem z ciebie dumna , dziękuję za dzisiejszy uśmiech i wsparcie :)


III Bieg Niepodległości uważam za udany...
Było pięknie i zaje...fajnie.
Dziękuję organizatorom, i wszystkim uczestnikom za dzisiejszy dzień...
Parku na Zdrowiu! Dziękujemy!!!
Za taką przychylną gościnę :)
Jesteśmy szczęśliwi, że mamy takie zielone płuca w centrum miasta i możemy po ich alejkach biegać …
OJ... te alejki znają mnie lepiej niż ja sama ….



środa, 9 listopada 2016

Warto!!!!

Jeden z ulubionych moich pisarzy Stephen King...
Zielona mila wymiotła wszystkie chusteczki u mnie w domu...
gdy wpadła w moje łapki, niedużych rozmiarów, przypadkiem zakupiona książka tego autora o tytule „Joyland”, pomyślałam, że jest dobrze... droga w tramwaju do pracy nie będzie się dłużyć...
Bohaterem jej jest Devin Jones, student college’u.
Młody, zakochany chłopak, chce zarobić na dalszą edukację i zatrudnia się na okres wakacji w lunaparku.
Po krótkim czasie zrywa z dziewczyną, która miała być tą jedyną. Gdy kończą się wakacje postanawia pozostać na następny rok, jako pracownik lunaparku z dwóch powodów. Jednym jest chęć zapomnienia o dziewczynie, która złamała mu serce. Drugim rozwiązanie zagadki „Ducha”
Nie wiedział, że w tym magicznym miejscu, jakim był lunapark, będzie musiał się zmierzyć z czymś dużo straszniejszym: brutalnym morderstwem sprzed lat, losem umierającego dziecka i mrocznymi prawdami o życiu – i tym, co po nim następuje.
W tym miejscu młody człowiek dowiaduje się, że życie nie zawsze jest proste, nie zawsze otrzymuje się od niego to, czego oczekujemy.
Nie zawsze też bywa sprawiedliwe, a ludzie którzy są obok nas, którzy żyją, mają często dwie twarze...
Piękna opowieść o miłości i stracie, o dorastaniu i starzeniu się. Powieść o empatii... czego więcej możemy chcieć ?
A... zapomniałam, to powieść o tych, którzy godzą się ze śmiercią i idą ku niej z podniesioną głową, choć ich metryka nie wskazuje na to, by aż tak dzielnie musieli kroczyć w objęcia śmierci...


„Joyland” Stephena Kinga to kryminał, horror i słodko-gorzka opowieść, która poruszy serce nawet najbardziej cynicznego czytelnika, a z empatycznego wyciśnie troszkę łez :)
Gorąco polecam !




Umberto górą

Gdy do moich rąk trafiła książka Umberto Eco, na twarzy pojawił się uśmiech, a w głowie kombinowanie...co to za książka...?
Cmentarz w Pradze” to powieść kryminalno - szpiegowska, której akcja rozgrywa się w XIX wieku.
Jej bohaterem jest może ksiądz, może cyniczny fałszerz...
Może to człowiek o dwubiegunowej osobowości??
Autor przedstawia nam – czytelnikom - genezę okrytych złą sławą tzw. Protokołów Mędrców Syjonu, które stanowiły lekturę i wzorzec dla Hitlera.
Stały się jednym ze źródeł jego obłąkańczej idei zagłady Żydów i były elementem nazistowskiej propagandy.
Cmentarz w Pradze” to powieść tak naprawdę jednego bohatera - Simone Simonini, cynicznego fałszerza, świadczącego usługi wywiadom wielu krajów.
Obsesyjny antysemita.
Nienawidzi również jezuitów, masonów i...kobiet.
Eco opisuje jego historię, odwołując się do najlepszych wzorów XIX-wiecznej powieści przygodowej - mamy więc wartką akcję (fałszerstwa, spiski i zamachy), ciekawą intrygę o zaskakującym rozwiązaniu, a wszystko opowiedziane barwnym językiem.
Nie mogę powiedzieć, by książka była łatwa i przyjemna... jest powieścią trudną i dość wymagającą... dwubiegunowość bohatera, jego zatwardziały antysemityzm i do tego pokręcona biografia... to nie może być łatwe w odbiorze.
Jednak warto sięgnąć po tę powieść... pokazuje, jak przenikliwy i głęboki jest portret psychologiczny naszego bohatera, a Umberto ukazuje jako wielkiego mistrza pióra :)
By dodać pikanterii naszej powieści, autor sugeruje, a w zasadzie podkreśla, że wszystkie postacie w książce są autentyczne, tylko nie główny bohater :)

No taka niespodzianka !
Gorąco polecam :)

niedziela, 23 października 2016

Maraton w weekend

To będzie ciężki weekend... tak sobie pomyślałam w piątek.
Jak my to zrobiliśmy... to w zasadzie nie wiem...
Kurczę nie prawda wiem i aż głupio się przyznać...
Na samym początku naszej znajomości z Błażejem i Emilką wykombinowaliśmy, że pobiegniemy jakieś takie zawody - nie tylko biegowe - i padło na duatlon... ale … i tu zaczyna się historia naszego szalonego weekendu :)
Gdy zapisałam się na Szakala razem z Maćkiem, Błażej powiedział, że w przeddzień półmaratonu jest duatlon...
Długo zajęło mi zapisanie się na te zawody.
Nie byłam przekonana do nich do końca.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdyby ciekawość nie wygrała.
I tak, w sobotę o 10.00, wystartowaliśmy w Dobrej w duatlonie :)
Oczywiście dotarliśmy tam samochodem Emilki, a nasze rowery dostarczył Błażej.
Mój rower... hm!
To jest jeden z niepasujących elementów do tej konkurencji .. no ale zapisana i trzeba wystartować.
Siedem i pół kilometra spokojnego biegu - takie było założenie, i tak zostało zrealizowane.
Spokojnie, później jeszcze trzynaście na rowerze... to już nie do przewidzenia.
Mój rower nie chciał ze mną współpracować.

Koła mu grzęzły, przerzutki nie wchodziły - jakaś masakra... a na koniec, na zjedzie z górki, zaliczyłabym piękną wywrotkę .
Ale to nie koniec przygód... oczywiście po biegu trzeba było przesiąść się na rower... kask, rękawiczki, nie wiem ile czasu mi to zajęło, ale jakoś dałam radę.
Później zmiana z roweru na nogi...

Tu rower zabrał Zbyszek.
Kask wylądował na ziemi, a reszta odzieży na poboczu strefy zmian i po drodze na trasę .
Okulary, rękawiczki opaska... wszystko, co można z siebie zrzucić....
I gdzie są moje nogi... ktoś zabrał mi moje nogi ?!…
...
potrzebowałam pięciuset metrów, by mój mózg oddał moje nogi...
Dokończyłam dwukilometrowy bieg, dobiegłam jako przedostatnia ….ale i tak byłam z siebie zadowolona. Super zabawa :) Paradoksem tej zabawy był puchar :)

Niedziela to kolejna zabawa, ale tu już nie będzie tak jak wczoraj... tu jest plan, który trzeba wykonać :)
Wczoraj odebraliśmy pakiety startowe, więc dziś można było dłużej pospać :)
Ruszyliśmy ku przygodzie z półmaratonem o 10:30 …
Dojechaliśmy na miejsce, zaparkowaliśmy i zrobiliśmy rozeznanie w terenie.

Czyli zlokalizowaliśmy depozyt, szatnię i toalety :)
Do startu zostały dwa kwadranse...

Rozgrzewka z Moniką dookoła stawu …
I na start.
Wystrzał, biegniemy …

Gadamy sobie i zastanawiamy się, jak to będzie, gdy będziemy kończyć …
Minęły trzy kilometry, a my sobie rozmawiamy, szybko mija czas …
Na ósmym kilometrze – chyba na ósmym kilometrze mija nas lider wyścigu :)
My sobie drepczemy :)

Biegnę.
Spoglądam na pulsometr - trochę dużo - więc mówię do Moniki: - Za szybko biegniemy.
Monika zwalnia i biegniemy razem.
Do szesnastego kilometra biegniemy razem, później się rozdzielamy.
Ona biegnie szybciej - ja swoim tempem...
Dobiegam do mety, ostatnie trzy kilometry biegnąc tak szybko, jak tylko mogę …wyprzedzam trzy dziewczyny i wpadam na metę …
Na mecie jest już Maciek Mazerant, i Monika Strobin... czekamy na innych...
Pojawiają się po kolei nasi klubowicze...
Są dziewczynki … Justyna i Gabrysia – wielkie brawa, dziewczyny!
Za nimi wbiega Emilka :)
Super :)


W końcu odmeldowują się wszyscy...
Idziemy przebrać się w suche ciuchy...
Jako drużyna zajmujemy czwarte miejsce. Ale i tak w dniu dzisiejszym dla mnie osobiście największymi bohaterami tego biegu są Justyna Pastwińska , Gabryiela Siedlecka
i Emilka :)
Dziewczyny! Jesteście wielkie :)
Wasza pierwsza połówka - brawo wy :)
Jak co roku bieg odbył się w pięknym malowniczym lesie … było bajecznie kolorowo :)
Wracamy za rok :)

niedziela, 16 października 2016

Kolejna odsłona Uniejowa

Gdy nadchodzi październik to wiadomo, że czeka na nas Uniejów :)
Mała miejscowość, w której od 10 lat jesienną porą spotykają się biegacze z całej Polski na imprezę, która ze względu na fakt, że w Uniejowie są termy, nosi nazwę „Bieg do gorących źródeł”.

Dzięki Justynie dotarliśmy do miejsca przeznaczenia.
Biuro zawodów... numery startowe... każdy biegacz to zna.
Odebraliśmy numerki: mój to 217, Maciek 301, a Justyna 167.
Na zewnątrz zimno i mokro, okropnie...
Pół godziny przed biegiem postanowiliśmy pobiegać i wtedy to właśnie zapadały kluczowe decyzje, czy biec w kurtce, czy może bez.
???

Bieg rozpoczyna się o 12:30. Na starcie mieliśmy się stawić kwadrans po dwunastej...
Schowaliśmy się w tłumie , by było trochę cieplej, ale to nie bardzo nam pomogło.
Wystrzał z armaty i odliczanie :)
Pobiegliśmy.
Mój start tradycyjnie z końca.

Wolę gonić !

Na początku z górki i slalom pomiędzy biegaczami. Wiatr wieje, ale w grupie nie bardzo go czuć, do mostu … tu wiatr już dał się odczuć … szeregi trochę się rozluzowały i wiatr wkradał się w każdy kawałek mojej osoby :)
Nie lubię, jak tak wieje - miałam wrażenie, że biegnę do przodu, a poruszam się do tyłu.

Dwa kilometry za mną , biegnie się dobrze, ale obawiam się, by nie przesadzić na początku, chcę aby sił mi starczyło do końca.
Dotarliśmy do term, na kładkę, co za „mądry” człowiek pomalował ją w te zygzaki...
Wbiegam na nią, biegnę, ale moja głowa mówi mi, że nie dam rady, walczę z nią, ale wiem że minę to mam nieciekawą, wiatr dodatkowo utrudnia i tak trudne już zadanie ….

Odliczam metry do końca tej szatańskiej kładki, ów skończyła się. Kolejne kilometry to na zmianę górka i z górki.
Na ostatniej agrafce widzimy się po raz drugi z Maćkiem, później widzę innych klubowiczów.

Osiem kilometrów za mną do mety - jeszcze dwa.

Biegnę i jakoś nie mogę przyspieszyć, biegnę sama, tak mi jest jakoś ciężko samej, ale pracuję nad sobą - obieram cel, jakaś dziewczyna przede mną, uczepiłam się myśli, że muszę ją wyprzedzić.
Po kilku metrach cel osiągnięty, następny jest jakiś chłopak - docieram do niego - jest dziewiąty kilometr.
Biegnę dalej... obok mnie kolejny kolega, patrzy na mnie i mówi: - Jaka życiówka? - a ja – nie pamiętam - coś koło 48... spogląda na zegarek i mówi: - ...no to jest szansa...
Ostatni kilometr biegniemy razem, wybiegamy na podbieg do mety, tu już w zasadzie nic nie miało znaczenia, biegnę do mety....
Wbiegam na metę z czasem 48 minut.
Może dużo, może mało nie wiem... dla mnie to dobry wynik.
Cieszę się z niego.


Na mecie odmeldował się Maciek i Justyna.
Każde z nich bardzo zadowolone.
Teraz zostało zmienić ciuchy na suche i trochę się ogrzać.
Po przebraniu w suchą odzież poszliśmy coś zjeść.
No i oczywiście dekoracje, jak zawsze mnóstwo kategorii i nagród, a na koniec losowanie fantów na numery startowe wszystkich uczestników.
Dziś w losowaniu miałam szczęście - moja nagroda ma dwa metry długości, jest lekka, srebrna, i bardzo przydatna... wiecie co to???
Sprawdźcie na zdjęciach :)

Maciek też miał szczęście - wylosował koszulkę.
Dzięki wielkie Justyna :)

niedziela, 9 października 2016

Prześcignąć Raka

Tak sobie pomyśleliśmy, że bieg „Prześcignąć raka” będzie fajnym pomysłem na spędzenie niedzielnego przedpołudnia.
Jak głowa wymyśliła, tak postąpiliśmy... Wstaliśmy rano i pojechaliśmy z Emilką do Łagiewnik.
Tam odebraliśmy pakiety startowe i powitaliśmy wszystkich biegowych kolegów i koleżanki.
Do biegu pozostała godzinka, zrobiliśmy więc sobie rozgrzewkę, pokibicowaliśmy zawodnikom, którzy ruszyli na ścieżki leśne w marszu i świetnie się bawiliśmy.
Po ukończeniu przez wszystkich zawodników marszu wręczono im pamiątkowe medale i dyplomy.
Pozostało troszkę czasu do głównej atrakcji, czyli biegu na 5 km , no... może troszkę więcej....
Zrobiliśmy rozgrzewkę, którą przygotował dla nas organizator, ale tak z przymrużeniem oka...Ustawiliśmy się na starcie, tradycyjnie ja na samym końcu prawie...ruszyliśmy.
Wcale nie było moim zamiarem ścigać się, to miała być część mojego dzisiejszego treningu – długiego wybiegania. W zasadzie tak było.
Pierwsze 4 km biegłam sobie tak, aby nie czuć się zmęczoną.... takie miałam założenie.
W końcu miał to być kawałek mojego długiego wybiegania.
Na czwartym kilometrze dogoniłam cztery dziewczyny, biegłam chwilkę za nimi...
W głowie pojawiła się myśl: - Przecież dasz radę. Możesz je wyprzedzić , no ale …, ale miałaś się nie ścigać.
No tak … miałam się nie ścigać!
Postanowiłam ostatnie 1500 metrów pobiec troszkę mocniej... nie dużo, tylko tak, by wyprzedzić te cztery panie przede mną.
Udało się, na ostatnich metrach spotkałam Marcina Sz. … Pytam: - Daleko jeszcze?
Krótka odpowiedź: - 200 metrów...
No to do przodu, te dwieście metrów dam radę jeszcze szybciej... chyba??
Wpadłam na metę, wyprzedzając jeszcze dwie osoby...
Prowadzący wyczytał numerki panów, których już nie zdążyłam dogonić , odebrałam medal i dyplom pamiątkowy. A z ust pana prowadzącego wyleciały słowa: - Właśnie metę przekroczyła trzecia kobieta z numerem startowym 81... Katarzyna Suska .
- Woow! Jestem trzecia! - pomyślałam... pierwszy raz na krótkim dystansie udało się coś ugrać, niesamowite.
Zaraz za mną na metę przyleciał Maciek i Emilka.
Poszliśmy do samochodu zmienić mokre ciuchy na suche. Po zmianie odzieży rozgrzaliśmy się ciepła herbatką.
Niektórzy nawet spożyli szaszłyka - podobno bardzo dobry – opinia mojego Maciusia.
A i jeszcze jedno - największe wrażenie na mnie zrobiła blacha ciasta drożdżowego, gigantyczna , ale to możecie zobaczyć …. bardzo dobre było! Giga ciacho!!!!!

Odebrałam pucharek i podjęliśmy drogę powrotną do domu:)

Bieg był super zorganizowany :) Wielka, ogromna szóstka z plusem za organizację.
Dziękuję Emilka i Maciek :)

niedziela, 25 września 2016

Taki fajny bieg

Jak wam opowiem, jak się znalazłam w Łasku, to się uśmiejecie :)
Więc tak..
Dwa tygodnie temu mój małżonek przeglądając oferty biegowe w regionie łódzkim stwierdził, że jest tyle biegów, że nie wiadomo, co wybrać... nawet za dwa tygodnie jest bieg inaugurujący otwarcie ścieżek biegowych gdzieś w okolicach Łodzi..
Ucieszyłam się, gdyż okazało się, że mam wolny weekend i będę mogła pobiec.
W środę przed przewidywanym biegiem okazało się, że ścieżki - niestety - są za tydzień... i ja ich nie pobiegnę, gdyż jestem w pracy.
Maciuś postanowił znaleźć jakiś bieg na mój wolny weekend.
I tak właśnie postanowiliśmy pobiec w Łasku na 10 km.
Rano wstaliśmy, spakowaliśmy nasze plecaczki i udaliśmy się na miejsce zbiórki - pod blok Emilki i Błażeja.
Tam zapakowaliśmy nasze tyłeczki do Pimpka i ruszyliśmy w podróż...
Po 40 minutach znaleźliśmy się na miejscu, odebraliśmy pakiety startowe i zapoznaliśmy się z topografią miejsca, czyli zlokalizowaliśmy toalety i miejsce startu.
Start ze stadionu...
Siedząc sobie na ławce i czekając na odpowiedni moment, aby zrobić rozgrywkę, byliśmy świadkiem dwukrotnej „śmierci” bramki startowej.
Do startu pozostało 30 minut, więc poszłam pobiegać na bieżni stadionu... jedno kółeczko biegniemy w czwórkę, oczywiście, drugie okrążenie, a w lewym boku pojawia się kolka, usilne kłucie... no tak, pomyślałam: - Kolka na rozgrzewce, to co będzie na biegu ???
Do startu niewiele czasu, bo pięć minut, a ja i Emilka szukamy toalety.. dużo nie brakowało, a spóźniłybyśmy się na start.
Jednak wszystko skończyło się dobrze.
Minuta do startu, odliczanie i pobiegliśmy.
Pierwszy kilometr, to wiem już z zegarka, 4 z kawałkiem, drugi też jakoś tak, ale to tłumaczy, to że jakoś tak trudno i ciężko się biegło 6 i 7 kilometr...
Trasa biegu to dwa okrążenia.
Wcale nie jest łatwa i wcale nie jest płaska.
Biegnę i staram się nie patrzeć na zegarek, ale nie znam trasy, a ona wcale nie jest oznaczona co kilometr, więc czasem zerkam na tarczę, by kontrolować ilość kilometrów.
Bieg kończę jako piąta kobieta, a druga w swojej kategorii wiekowej. 
 
Po mnie na metę wpada Maciuś, Błażej i zaraz za nim Emilka.
Wszyscy jesteśmy zadowoleni z biegu - każdy z nas odniósł jakiś swój mały sukces.
Niestety, na mecie nie dostaliśmy medali, choć organizator pisał w regulaminie, że takowy gadżet będzie na mecie... i jeszcze jedno - na dekorację czekaliśmy do 16:30.
Czas oczekiwania zabił trochę radochę z biegu, ale za to zwiedziliśmy sobie spacerkiem okolicę i zjedliśmy mega lody.
Teraz szybko posumujmy bieg, który odbył się po raz pierwszy. Trasa nie zamknięta dla ruchu, ale aż tylu samochodów na drodze nie było, więc jakoś to nie przeszkadzało.
Szkoda że nie pokuszono się o oznakowanie trasy co kilometr albo chociaż co dwa... trochę by to ułatwiło, no i ten medal... ten kawałek stopu metali,przewiązany wstążeczką na mecie, byłby naprawdę uwieńczeniem wysiłku tych kilkudziesięciu osób, które biegły w tym biegu.
Szkoda...
Jedzenie po biegu, super grochówka, spaghetti, hot dog, do wyboru, co kto chce, ciepła kawa, herbata, woda mineralna. Posiłek regeneracyjny naprawdę dobry.
Klasyfikacja … brak open - no taki figielek... tylko kategorie wiekowe:)
Jednym słowem - jak tylko czas i zdrowie pozwoli - za rok wracamy :)


czwartek, 1 września 2016

Urlop

Niektórym zakończenie urlopu kojarzy się z przykrym obowiązkiem powrotu do pracy, ja mam chyba inaczej...
Powrót do pracy bardzo mnie cieszy, a ostatni dzień urlopu poświęciłam na wspominanie tego, co najbardziej śmieszyło mnie i moich bliskich w czasie tego wolnego czasu.

Początek mojego urlopu rozpoczęły przygotowania do wyjazdu w góry.
Zostało jeszcze parę spraw do załatwienia, spakowanie rzeczy na wyjazd i w drogę...
Już samo pakowanie przysporzyło mnóstwa radości... gdy razem z moim Maćkiem spakowaliśmy się w niewielkich rozmiarów torbę, a nasza młodsza córka nie bardzo była w stanie zmieścić się sama w ciut większą.
Sprzęty zabrane przez nią też oczywiście okazały się niezbędne w górach. Prostownica jak najbardziej była potrzebna, do prostowania w sumie nie wiem czego, bo włosów i tak nie prostowała... Koszule, bluzki, kosmetyczka malowideł... normalnie wszystko, co wpadło w ręce, na pewno było w stanie przydać się w górach.
Podróż do Szczyrku to kolejna świetna zabawa... Naklejki na snapie :)
Postoje na stacjach, by zakupić coś do jedzenia – czyli czekoladkę, i śmiech Macieja i Błażeja w samochodzie z żartu figielka .
Dojechaliśmy na miejsce z uśmiechami na twarzy...
Do hotelu dotarliśmy troszkę szybciej, niż zakładaliśmy, a już na pewno wcześniej, niż zakładał jego właściciel.
Pozostawiliśmy samochód na parkingu i postanowiliśmy udać się w teren w celu rozpoznawczym.
Dotarliśmy - schodząc z całkiem fajnej górki - do rynku … zapomniałabym... wcześniej postanowiliśmy uzupełnić płyny.
No więc padło na karczmę i piwo :)
Miły pan kelner podszedł do nas i pyta:
-Państwo są gośćmi weselnymi?
Każde z nas popatrzyło na pozostałych...
- Nie... skąd – my tylko chcieliśmy piwa się napić …
- Oczywiście już podaję karty!
Gdy składaliśmy zamówienie na nasz złocisty napój i oscypy z grilla, nagle ktoś w środku zaczął krzyczeć...
Pan kelner uświadomił nas że było wesele, wczoraj państwo się kochali, a dziś już się nienawidzą...
- Jakie to uczucie ulotne - pomyślałam..
Ale na krzykach nie poprzestali.

Powiem wam jedno - pierwszy dzień w górach, pierwsze góralskie wesele i to prawdziwe góralskie z ”mordobiciem”
Na koniec nawet mieliśmy zapytać, czy za dodatkową atrakcję jakieś opłaty się należą, ale kelner był tak zdegustowany zachowaniem gości, że nawet nie mieliśmy sumienia go bardziej dołować.
Pana, który wywołał całe to zamieszanie, zabrała policja, a my mieliśmy ubaw – szkoda że to, co nas rozbawiło do łez, innym sprawiło przykrość.
Oczywiście to przykład jak jeden nawalony koleś potrafi popsuć całą imprezę, która powinna w całości być szczęśliwa .
Dotarliśmy na rynek... I udaliśmy się do miejsca sakralnego.
Wchodząc pod górę, noga za nogą i znosząc pytania Kamilki typu:
- Daleko jeszcze? Dlaczego tak długo idziemy? Po co idziemy?
- dotarliśmy do pięknej groty objawienia Matki boskiej. Miejsce magiczne, sakralne...szkoda że ilość ludzi stojąca w kolejkach do źródełka do groty popsuła całe sacrum tego miejsca.
Schodząc z góry zakupiliśmy cukier w czystej postaci. To znaczy cukierki o bliżej niezidentyfikowanym smaku i do tego żelki.
Na dole, gdy już zeszliśmy z góry, podjęliśmy drogę powrotną do hotelu. Postanowiliśmy coś zjeść.
Zasiedliśmy w karczmie na obiedzie... ale ten kawałek historii to już znacie...
Później rozlokowanie w pokoju.
Każdy wybrał swoje łoże i miejsce na swoje rzeczy. Powstał pokój zła - czyli jedno łóżko oddzielone ścianką działową, na którym na samym początku chciała spać Kama :)
Okazało się jednak że to pokój zła i nie będzie tam spała...

Gdy dzieło rozlokowania zostało dokonane, padła propozycja pobiegania, która ze strony naszego maleństwa spotkała się z wielkim sprzeciwem, ale jakoś udało nam się ją namówić.
Wzuła dres i poszła z nami.
Po pierwszych dwustu metrach ilość argumentów, przemawiających za tym, że bieganie jest złem całego świata, a my jesteśmy rodzicami pozbawionymi serca i współczucia, urosła do rozmiarów gigantycznych.

Po wielu przeszkodach do pokonania stanęliśmy pod górą – to była Golgota - tę historię też już znacie....

Po zdobyciu szczytu, w drodze powrotnej do hotelu, zaliczyliśmy w ramach nagrody karczmę :) punkt z nawodnieniem.
Dotarliśmy do pokoju i po wieczornej kąpieli udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Drugi dzień przyniósł wyprawę na Skrzyczne - taki mały osobisty półmaratonik, w doborowym towarzystwie, z jojczeniem i marudzeniem co 200 metrów, ale tę historię też znacie, jak i kolejne dwa dni naszego podboju górskiego.
Nadszedł dzień naszego wyjazdu :(
Każdy z nas miał zamiar zakupić jakąś pamiątkę.
Nie wiecie, ile to się nasłuchałam, że to przeze mnie nie ma już poduszki, bo tak długo ją kupowałam, że wszystkie wykupiono, to samo dotyczyło spódnicy... Jednym słowem - matka to zło całego świata.
W końcu zakupiliśmy i poduszkę i spódniczkę :), ale szczęście na twarzy maleństwa wcale nie zagościło.
No, kurczę... ale czemu...?
Czas wsiąść do samochodu i udać się w podróż powrotną .
Dotarliśmy jeszcze nad jezioro Żywieckie – piękne miejsce... żaglówki, na jeziorze, rowery wodne i plaga komarów, która zrobiła sobie z nas darmową nielimitowaną stołówkę. Po chwili zadumy nad widokiem, podjęliśmy podróż powrotną.
Dotarliśmy do Częstochowy i zatrzymaliśmy się na kebaba - nigdy więcej kebabów, to jest niezdrowe jedzenie - zalegało w moim żołądku do następnego dnia.

Powróciliśmy do Łodzi. Tu po rozpakowaniu wszystkich rzeczy, wypraniu i wyprasowaniu rozpoczął się normalny tydzień... no... prawie normalny :)
Postanowiliśmy odświeżyć pokój naszych córek...
Dwa miesiące (prawie) na wybranie koloru, i ...i nic.
Pojechaliśmy do sklepu po farbę i 45 minut zajęło nam wybranie pomiędzy czterema odcieniami fioletu :)
Ale to nic...stoicki spokój.

Remont zaliczony – raz.
Dwa – „Fabrykant” pobiegnięty.

Zostało kilka dni urlopu, spędzonych na miłej wizycie w sklepie BRUBECK na Drewnowskiej i wykorzystaniu swojej nagrody za bieg Rossmanna w Łodzi.
Później przesympatyczna Wizyta w CrossRunShop i zakup spodenek dla Kamili :)
Oj... zapomniałam o najśmieszniejszej części tego tygodnia...
To zakup plecaka do szkoły..
Moja córcia wymyśliła sobie, że będzie to plecak firmy - umówmy się - X.
Po wizycie w sklepie okazało się, że takiego modelu jak ona sobie wymyśliła nie ma. Więc trzeba zmienić plan...
Plan nie jest do zmodyfikowania - ma być plecak firmy X i koniec...
W piątym sklepie na Piotrkowskiej niestety zostało postawione ultimatum, Zakupiono plecak firmy Y i z niezadowoloną, zrozpaczoną córką wróciliśmy do domu.
Humor poprawił się trochę , po koktajlu owocowym ….
No i tak urlop dobiegł końca... zamknięty dobrze przebiegniętą dyszką :) Dziękuję, Krzysztof :)
O kurczę!
Był jeszcze koncert w Tavernie w łódzkiej Manufakturze :)
Niesamowity wieczór, spędzony z moim kochanym Maćkiem :)
Warto odpocząć i mieć co wspominać...
I powrót do pracy nie jest teraz strasznym obowiązkiem , a przyjemnością :)

Siła głowy

Gdy do moich rąk - dzięki Maćkowi - trafiła ta książka, pomyślałam sobie: Kolejna książka o motywacji...
Jak bardzo tego chcesz?
Pytanie, na które każdy z nas powie bardzo, ale to z całych sił, czy faktycznie potrafimy sobie udowodnić, jak bardzo czegoś chcemy?
Książka oparta na badaniach naukowych, ale przede wszystkim poparta przykładami zawodników.
Nie suche przemyślenia, tabelki, ale życie, treningi i starty.
Gorycz porażki i radość zwycięstwa - to wszystko znajdziecie w owej książce.
Książka udowadnia nam, że prawdziwa siła to nie siła mięśni, a głowy!
Psychobiologiczny model zwyciężania - brzmi jakoś tak bardzo naukowo, i w zasadzie takie jest, ale autor książki porusza ten kawałek każdego sportowca, czy zawodowca czy amatora, w bardzo przystępny sposób. Pokazuje nam, ile dla naszego organizmu znaczy głowa.... to wszystko w niej jest.
Ona to właśnie pozwala nam zwyciężać :)
Oczywiście w zależności od tego, co dla kogo znaczy zwycięstwo.
Występuje tu porównanie zawodów do tańca po rozżarzonych węglach. Coś w tym jest ,ale proponuję poczytać... tego się nie da tak po prostu opowiedzieć.
Macie czasem tak, że biegniecie, dajecie z siebie wszystko i okazuje się, że to i tak nie to...?
Zapewne nie raz kontuzja, pogoda, trasa dały wam się we znaki i zaburzyły osiągnięcie zadowolenia, pełnej euforii z tego, że biegniecie, jedziecie na rowerze.
Tu zrozumiecie, że trzeba czasem ponieść porażkę, by później umieć przekuć ją na swoje zwycięstwo :)

Książka pokazuje nam że pasja, wiara w osiągnięcie celu, potrafią czynić cuda...
Jednym słowem książka zawiera wszystko, co o starcie i treningu mentalnym powinien wiedzieć zawodnik.
Zapewne o niektórych rzeczach już wiecie, a niektóre będą nowością. Ważne jest, żebyśmy wiedzieli, że ktoś to dla nas zwerbalizował...
Dlatego warto książkę przeczytać i mieć w swojej biblioteczce, by czasem do niej wrócić :)

Dziękuję Panu Jagodzie :)

środa, 31 sierpnia 2016

Lektura na wakcje



Przez setki lat Irlandia była krainą na krańcu świata, którą rządzili liczni tzw. „Mali królowie”, toczący ze sobą walki o władzę - jednym słowem klany, które za wszelką cenę chciały osiągać jak największe wpływy i obszary ziemskie.
Później kraj został zaatakowany przez Wikingów, sprawujących swoje rządy do początku XI. wieku.
Zostali pokonani przez Briana Śmiałego, niestety władca dość szybko pożegnał się z życiem i Irlandią znów rządziły klany. Wiek XII. to początek zwierzchnictwa Anglii nad Irlandią.
Wtedy to Henryk II zajmuje dwie trzecie Zielonej Wyspy.
Wraz z upływem lat i pogłębiającymi się konfliktami pomiędzy klanami wpływ angielskiej władzy wciąż się powiększał.
Założenie przez Henryka VIII kościoła anglikańskiego spowodowało likwidację klasztorów. Próba narzucenia nowej religii i likwidacja klasztorów spotkała się ze sprzeciwem ludności irlandzkiej. Jednocześnie stała się zarzewiem konfliktów i doprowadziła do licznej ilości powstań przeciwko królowi, a później przeciwko jego córce Elżbiecie.

Córa płomieni” autorstwa Iny Lorentz opowiada o XVI–wiecznej Irlandii, w której od lat trwają walki o wyzwolenie spod angielskiego jarzma. Ponieważ małe powstania zawsze zostawały stłumione, postanowiono zjednoczyć kilka klanów i stanąć do walki o wolność.
Przywódcą rebelii tamtych czasów jest Aodh Mór O’Neill, nękający Anglików wojną partyzancką. W powstaniu bierze udział kilka zjednoczonych klanów, w tym także O’Corra, wygnańcy, którym po siedemnastu latach udało się wrócić do rodzinnego Ulsteru.
Przywódca klanu sprowadza na pomoc niemieckich rycerzy, z których jeden z nich - Simon von Kirchberg - jest jego dobrym przyjacielem, i jego kuzyna Ferdinanda. Simon jest zaprawionym w bojach rycerzem, zaś jego kuzyn dopiero zaczyna przygodę z wojaczką.
Sytuacja w kraju jest niepewna, pokój panujący jest zbyt kruchy, by mógł trwać. Rebelianci zamierzają walczyć o wolność do ostatniej kropli krwi.
. „Córa płomieni” to przede wszystkim historia heroicznej walki o wolność.
Członkowie klanu O’Corra bardziej cenią sobie niepodległość Irlandii niż własne życie.
Ich patriotyczne postawy godne są naśladowania.
Zupełnie inna postawę reprezentują przybyli na wyspę żołnierze niemieccy. Oni liczą na łatwe łupy, bogactwa, zaszczyty, sławę i honory.
Powieść dostarcza nam wielu informacji na temat irlandzkiej kultury. Pięknie maluje nam ówczesny obraz ludzi i ich ojczyzny. Portrety psychologiczne postaci, opisy przyrody i sceny batalistyczne to kolejne atuty tej książki.
Łatwo „wchodzimy” w książkę a to dzięki typowemu dla Iny Lorentz dosadnemu językowi, realistycznym opisom scen i sytuacji.
Gdy autor opisuje las, słyszysz jak powstańcy idą po ścieżkach, słyszysz sapanie konia, tętent kopyt... gdy gotują posiłek, czujesz unoszone aromaty w powietrzu...
Nie brak tu także zawiłych intryg, trudnych życiowych wyborów, zdrad i romansów.
Konstrukcja akcji niesamowita, mnóstwo zwrotów akcji, zawirowań, a na koniec wszystko pięknie poukładane - jak w życiu :)
Choć to powieść historyczna, łatwo się ją czyta. Wprowadzenie pozwala zrozumieć czasy, w których rozgrywa się akcja.
Język pozwala łatwo wejść w akcję.
Książka może jednak rozczarować czytelnika, ale tylko tego, którego obraz Zielonej Wyspy ma w wyobraźni dosłowny...
W tamtych czasach Irlandia nie była przyjazna dla osadników. Lasy gęste, bagna nie tak sobie wyobrażamy Zieloną Wyspę – prawda?
Książkę warto przeczytać, piękna tło historyczne zbliżone troszkę do naszej historii.. do walki o niepodległość.
Piękna historia miłosna z … a tego wam nie napiszę - przeczytajcie sami :)
















niedziela, 28 sierpnia 2016

Golgota

Urlop czas zacząć...
Piątek był ostatnim dniem przed urlopem w pracy - nie było łatwo - wszyscy postanowili nas odwiedzić.
Po zamknięciu i powrocie do domu, pożegnałam starszą córkę, która pojechała w góry.
Do naszego wyjazdu zostały dwa dni...
By czas nam szybko minął, podjęliśmy decyzję o urozmaiceniu czasu oczekiwania. Niedaleko naszego pięknego miasta leży miejscowość, którą nawet król nie pogardził, a nawet zamek sobie w niej wzniósł...
Inowłódz.
Mądry to był król, gdyż okolica piękna...
Tak jak Kazimierz wielki nie pogardził urokami tej pięknej okolicy, tak my również byliśmy urzeczeni jej wdziękami...
Powiem wam nawet więcej... Urzekł mnie zamek, który zapewne widział i słyszał wiele …
My w scenerii zamku wysłuchaliśmy koncertu kapeli folkowej... no nazwę ma zabójczą...KAPELA ZE WSI WARSZAWA
Koncert wspaniały... muzyka to powrót do naszych korzeni, bardzo fajna muzyka, emocjonalna, transowa.... Pieśni wspominające nasze święta, takie jak Sobótka... piękne i często zapomniane...ale stanowi o tym, kim jesteśmy.
Półtorej godziny koncert, a emocje zostały do dziś... a jest już poniedziałek.
Niedziela to bardzo wyczerpujący dzień... rano wizyta u cioci...
Później zakupy, ostatnie szlify przed wyjazdem... Pakowanie, sprzątanie i ..i w zasadzie robi się wieczór...
Ranek poniedziałkowy... szósta pobudka, rach ciach i jest!
Wszyscy gotowi.
Pakujemy się do samochodziku i po trzech godzinkach lądujemy w górach...jest!
Brawo my!!!!
Parkujemy, zamykamy samochód i idziemy w góry.... jest tu taka piękna góra, na której jest sanktuarium maryjne.
Podchodzimy długo, troszkę nasza kochana niunia marudzi, ale napiera do przodu, docieramy.
Nagrodą jest widok... piękna kapliczka i grota z Matką Boską.............
Gdy podjęliśmy drogę powrotną, zakupiliśmy ku pokrzepieniu serc i żołądków żelki i cukierki....
Zeszliśmy... teraz obiadek - w karczmie …
Zamawiamy placki ziemniaczane z serem.
Na obsługę czekamy długo... jedzenie do nas też trafia po dłuższym czasie... a obsługa nie do końca spełnia nasze oczekiwania... jedzenie nie specjalne, ale za to towarzystwo i widoki są wspaniałe.
Po obiedzie wracamy do hotelu.
Możemy już zająć pokój i się ulokować...
Rozpakowani!!!
Plan na resztę wieczoru to spacerek po górach, ale oczywiście lądujemy...
...gdzie?
Pod Golgotą!
Wystarczyło jedno pytanie: - Wchodzimy???
I już !!!
Wszyscy gotowi...Napieramy do przodu i w górę...
Potrzebowałam tego - sama pod górę, walcząc z terenem i sobą... Podejście nie należało do łatwych.
Choć ja się nie znam, ale wiem jedno - góra zdobyta:)
Pierwszy dzień - pierwsza góra :)
15 minut i 20 sekund - właśnie tyle zajęło mi podejście .
W zasadzie nieważne:)
Golgota zdobyta :)
Brawa dla nas....
Kama... jesteś dzielna :) Brawo ty

Szacunek dla gór

Drugi dzień naszych urlopowych wojaży…
Rano, po śniadanku, poszliśmy po wodę do sklepu… bidony zaopatrzone w życiodajny płyn i do boju
Pierwsze metry pokonujemy biegnąc… później już się nie dało… Pierwsze podejście na Skrzyczne dość trudnym, niebieskim szlakiem. Droga nie jest prosta ani łatwa, choć może się tylko tak mnie wydawać. Na szlaku spotykaliśmy ludzi, którzy wracali z gór… maleństwo marudziło po drodze, ale szło… odrobina motywacji od Emilki i nawet jakoś poszło… dotarliśmy do połowy trasy - tam gdzie przesiadają się ludzie na wyciągu.
Biegniemy dalej … szlak wcale nie jest łatwy. Tu nie da się biegać tak dosłownie, choć są momenty, że można, ale bieganie nabiera nowego znaczenia. Jednym słowem przemieszczamy się do przodu . Docieramy do szczytu… to co prawda drugi dopiero mój szczyt, ale radocha jest wielka. Teraz rozpoczynamy podróż powrotną. Szlak dość kamienisty, ale staramy się zbiegać, mamy jeden hamulec w postaci naszego dzieciątka.
Jednak jakoś nam się udaje…
Dotarliśmy na Małe Skrzyczne. Tam sobie robimy mały postój. Ale widok jest boski.
Widoki są niebotyczne - wszystko co mnie otacza, jest tak przejmujące, tak piękne i tak budzące respekt, że nie potrafię tego wyrazić. Zawsze powtarzałam, ze góry należy szanować, należy czuć do nich respekt i tego się dziś trzymam.
Z Małego Skrzycznego udało się zbiec i podbiec pod skałę Malinowską. Tam naprawdę biegłam i czułam, że jest super. Stamtąd mam super fotki, ale to zobaczycie później, a może za chwilkę…
Widok z tego miejsca jest ujmujący, coś wspaniałego. Nogi już czują kilometry, ale nadal jest pięknie.
Stamtąd podejmujemy podróż do następnego miejsca przeznaczenia, czyli do przełęczy Salmopolskiej i do Białego Krzyża . Tam postój na picie i jedzenie….
Na liczniku mamy jakieś 13 km, ale w nogach wydaje się, jak bym zrobiła maraton, oczywiście nie poddajemy się - napieramy dalej . Po krótkim odpoczynku i świetnym cieście jagodowym i drugim -miodowo orzechowym - biegniemy dalej.
Docieramy do Kotarza… po drodze spotykamy crossowców. To niebywały widok , naprawdę . Młodzi ludzie jeżdżący na motocyklach po lesie w górach ….coś niesamowitego - pełen szacunek.
Dotarłyśmy na Kotarz, bo chłopcy byli pierwsi. Teraz podążamy na Beskid Węgierski . Docieramy tam po dość kamienistym szlaku, ale zadowoleni i uśmiechnięci.
Jednym słowem Brawo my i brawo Kamilka
Teraz zostało nam już tylko zejście do domu i zrobienie zakupów na upragnionego zapewne przez wszystkich grilla
Po ponad czterech godzinach udaje nam się dotrzeć do końca szlaku Lądujemy w mieście , a na licznikach mamy 21 kilometrów….
Góry są piękne, są wymagające i cudowne.
Szacunek do gór jest wskazany, ale też pełen podziw do nich jest potrzebny jak powietrze…
Powiem tak to mój drugi dzień w górach , jestem zachwycona widokami, trasami…
Masaż stóp mam zapewniony na dwadzieścia lat do przodu
Dziękuję Emilce i Błażejowi za te cudne chwile spędzone dziś w górach i wyrażam pełen podziw dla mojego dziecka – Kamilki za pokonanie 21 kilometrów po wstaniu z kanapy i odłożeniu telefonu – Córcia BRAWO TY