sobota, 30 kwietnia 2016

390

Dziś trzeci raz stanęliśmy na starcie w Justynowie...
Dotarliśmy tam w mega towarzystwie - zawiozła nas Emilka z Błażejem...
Podróż rozpoczęła się w atmosferze napięcia.
Wsiedliśmy do samochodu i zatrzymaliśmy się na stacji.
W tym czasie zadzwoniła do mnie nasza córka z informacją, że w zasadzie mogłaby z nami jechać, a teraz będzie siedzieć sama w domu …
Więc Emilka potrzebowała niewiele czasu na decyzję i po chwili usłyszeliśmy: - Niech się zbiera, wrócimy po nią.
Szybka wymiana zdań przez telefon, samochód zatankowany, a my wracamy.
Jesteśmy na miejscu, a właściwie na nowo w domu, gratulujemy Kamili zdecydowania i szybkiego, trafnego podejmowania decyzji. Upychamy ją w samochodzie i jedziemy.
Na ulicach jest tyle samochodów, jak by nagle wszyscy ruszyli do pracy albo gdzieś rozdawali coś za darmo.
Jedziemy przez Łódź i korek... wyjechaliśmy z Łodzi - korek...
Nie do wiary.

Dojechaliśmy na miejsce, poszliśmy odebrać pakiety startowe dla Emilki i Błażeja.
My swoje odebraliśmy w Truchcie troszkę wcześniej.
Maciek spotkał jakiegoś kolegę, z którym jeździł kiedyś do Włoch.
Okazało się że kolega też będzie biegł .

Dotarliśmy na stadion. Tu na samym wejściu spotkaliśmy prezesa. Później Mariusza z synem.
Z czasem przybywało ludzi … Pojawiła się Monika Strobin, Pan Jagoda, Mateusz, który był zajączkiem na godzinkę :)

Siedzieliśmy sobie na stadionie i rozmawialiśmy, w tle rozgrzewka, muzyka.
Idziemy na start.
Ustawiamy się z Moniką na 50 minut, ruszamy...
Biegniemy w zasadzie od samego początku osobno, a baloniki mi gdzieś zniknęły.

Trasa tego biegu jest dość trudna, kilka podbiegów, piach...
Jednym słowem - to nie jest łatwa trasa, ale bardzo przyjemna.
Biegnę sobie bez przygód i tak myślę, że chyba w tym sezonie to przygód mi wystarczy...
Na siódmym kilometrze zabolało kolano, zwolniłam na chwilkę, ale przestało boleć. Lecimy dalej...
Na dziesiątym kilometrze Jagoda nas dopingował:
- Podnieś kolana wyżej...
Nie umiem jeszcze biegać z kolanami wysoko... ale kiedyś się nauczę :)
Na mecie zameldowałam się z czasem 48:30, choć w nadesłanej mi wiadomości podany był czas 48:48 - też ładny :)
Lepiej niż w zeszłym roku o ponad minutę.
Byłam zadowolona z siebie, noga nie odmówiła współpracy, trasa przyjemna - przez las - jednym słowem piękna sobota.
Nawet na pogodę nie można było za bardzo narzekać, choć jak dla mnie po biegu mogło by być cieplej.
Gdy wszyscy zameldowali się na mecie, udaliśmy się na piknik, który jak co roku odbywał się na murawie stadionu.
Flaga, Czesio i ludzie z uśmiechami na twarzach to super widok:)
Każdy zadowolony, z kiełbasą z grilla i chlebem - tradycyjną potrawą biegu Dycha Justynów- Janówka. W tym roku były nawet potrawy dla wegan.
Kama wciągnęła jabłecznik.

Ta impreza to przede wszystkim my - biegacze, więc mówię z tego miejsca: - Fajnie mieć tylu znajomych, z którymi można spotkać się w pięknych okolicznościach przyrody i jeszcze rywalizować w zdrowej, sportowej atmosferze.
Super impreza i zabawa.
Dziękuję wszystkim, którzy biegli dziś, kibicowali i pilnowali naszego dobytku. Serdeczne dzięki dla Kamilki - dzielnie trzymała straż przy torbach, kluczykach od samochodu i telefonach :)
Do zobaczenia za rok !

wtorek, 19 kwietnia 2016

Maratończyk?

Drugi raz na królewskim dystansie.
Pierwszy maraton przebiegłam w zeszłym roku i postanowiłam wtedy, że na jakiś czas mi wystarczy.
Wcale nie myślałam o tym, by pokonywać go w tym roku.

Na ten szalony pomysł wpadł mój Maciek.
Drążył temat do Sylwestra.
W Sylwestrowy wieczór zapadła decyzja. Zapisaliśmy się i postanowiliśmy, że podejmiemy walkę.

Przygotowania do maratonu to nie przelewki. Trzeba znaleźć czas na bieganie nie po pięć kilometrów, tylko po dwadzieścia i więcej. Ale po co wam będę pisać, jak wyglądają treningi. Każdy z was zapewne wie.
Wiecie również, że czasem nie ma czasu, że się nie chce...
W zasadzie w momencie zapisania się na maraton wykluczamy ze swojego słownika zwrot: - Nie chcę...
Zawsze chcę, zawsze idę biegać, nigdy nie ma złej pogody i nigdy nie jestem zmęczona.
Prasowanie, pranie też jest ważne, więc jak to pogodzić?
Jakoś daje się radę - nie wiem, jak to funkcjonuje, ale jakoś daje się radę.

Przygotowania rozpoczęte!
Plan treningowy jest.
Można zaczynać ….
Tygodnie lecą jak szalone...
...czasu coraz mniej.

Aż nadchodzi ten wielki dzień.!
Sobota – dzień, w którym odbieramy pakiety startowe.
W biurze zawodów spotykamy Jagodę, Błażeja z Emilką...
To też dzień, w którym młodzi zawodnicy rywalizują o medale. Biegi dla dzieci zawsze budziły we mnie pozytywne emocje. Rywalizacja pomiędzy dziećmi jest piękna, czysta.
Na stadionie miejskim spotkaliśmy Michała, z którym wymieniliśmy kilka spostrzeżeń i kibicowaliśmy naszym młodym zawodnikom.

Córcia na mecie, z medalem na szyi - można wracać do domu.
Po powrocie spotkaliśmy się z Błażejem i Emilką na domowym pasta party.
Miło spędzony wieczór z dobrym makaronem i w super towarzystwie pozwolił na odstresowanie się.
W zasadzie po pożegnaniu poszliśmy spać.

Cały czas zastanawiałam się, jak mam biec.
Miałam świadomość, że rekord z zeszłego roku jest nieosiągalny, ale wiedziałam, że nie trenowałam do maratonu.
Maraton miał być tylko treningiem... Jak go biec...?
Pabianic” nie mogłam traktować jako wyznacznika, więc musiałam coś postanowić.
Nie można stanąć na linii startu i nie wiedzieć, jak biec.
Piątkę można, ale nie maraton.
Po przedyskutowaniu ze sobą założeń i spojrzeniu na ogólną sytuację, postanowiłam biec maraton tak, by zmieścić się w czterech godzinach.
Po takim ustaleniu zasnęłam.

Jednak sen nie był łaskawy - wciąż się budziłam – myślałam, jak to będzie.
Rano wstałam, nie czując wcale zmęczenia.
Przyjechał Adam ze Sławkiem. Dobili również Błażej z Emilką. Ruszyliśmy do Atlas Areny - do miejsca naszej przyszłej chwały.
Spacerek po Zdrowiu - naszym ukochanym parku - posłużył nam za rozgrzewkę.

Banan zjedzony... czas teraz na wodę...
Sącząc wodę, dotarliśmy do bramy.
Tu już trochę bardziej nerwowo... Każdy szuka toalety i skupienia przed biegiem.
Jakoś nie mogę się odnaleźć w całym tym tłumie. Spotykam Madzię, Janusza, Mateusza...
Wszyscy nawzajem życzą sobie powodzenia. Udajemy się na miejsce startu. Tłum gęstnieje. Ja już się boję, ze nie zdążę, ale jakoś dajemy radę. Zostawiamy Maćka i próbujemy przecisnąć się do przodu. Stajemy gdzieś... nawet nie wiemy gdzie.

Dochodzę do wniosku, że te biało-niebieskie kabinki z napisem Toi-Toi powinny stać na samym starcie...

Wystrzał i poszliśmy.
Biegniemy - początek zawsze jest przyjemny.
Błażej biegnie ze mną.
Spotykam Magdę Fiszer, która dziś jest „zajączkiem” na cztery godziny dla swojej koleżanki.

Biegniemy razem przez kilka kilometrów.
Zostawiam moich przyjaciół biegowych gdzieś w centrum naszego pięknego miasta.

Biegnę sobie - obok mnie biegnie dwóch chłopaków, dyskutują sobie.
Ja sama samiutka, ale trzymam się - biegnę.
Nawet nie wiem kiedy „dotykam” półmetka.
Moje nóżki mogą dalej biec - czuję się dobrze.
Chłopcy biegną ze mną i teraz nawet rozmawiamy ze sobą.
Czas leci troszkę szybciej. Po kilku kilometrach straciłam z pola widzenia moich towarzyszy i do dnia dzisiejszego nie wiem, czy byli po mnie na mecie, czy przede mną .
Mam nadzieję że przede mną, to był ich debiut!

A ja sobie truchtam spokojnie do celu .
Docieram do trzydziestego kilometra i czuję na lewej stopie gigantycznych rozmiarów pęcherz. Modlę się, by tylko nie pękł.
Tu też spotykam kolegę, który marudzi:
- ... Jeszcze dwanaście kilometrów...
Nie wiem czemu, ale z szerokim uśmiechem patrzę na niego i mówię:
- No co ty... daj spokój - to tylko dwanaście kilometrów. Nie z takimi rzeczami dawałeś już sobie radę.
Kolega patrzy na mnie, a ja sobie biegnę.
Kolejny wodopój – woda! Jest butelka!
Biegnę z butelką... a co mi tam...
Polewam sobie kark, wypijam resztę i biegnę dalej.

Na horyzoncie pojawia się Atlas Arena....
To znaczy, że jest trzydziesty czwarty kilometr mojego drugiego królewskiego dystansu.
Na kolejnym kilometrze stoi Monika Strobin, dopinguje każdego. Potrzebny jest ten entuzjazm dla naszych głów...
Do osiągnięcia celu zostało siedem kilometrów...
Biegnę po alejkach, które bardzo dobrze znam... ostatnie kilometry - mam siłę, biegnę!
Ostatnie kilometry pokonuję z uśmiechem i wpadam na metę, łamiąc cztery godziny...

Może to nie jest rewelacyjny czas, ale dla mnie boski.
Ten maraton zapamiętam do końca swoich dni.
Będę go wspominać zawsze, kiedy tylko będę mówić komuś o tym, dlaczego kocham bieganie!
Mogę być z siebie dumna - pokonałam królewski dystans z uśmiechem na twarzy, bawiąc się i machając do kibiców, przybijając piątki, podając wodę tym, co nie wiedzieli, jak sobie poradzić z pobraniem jej ze stolika.
Klepiąc w ramię tych, którym troszkę brakowało sił, podnosząc na duchu tych, co wątpili, że dadzą radę …
Choć nie zrobiłam życiówki biegłam z wodną amortyzacją na lewej stopie, mogę powiedzieć z pełną świadomością, że to był mój najlepszy bieg!
Bo bieganie to nie tylko wyniki, to przede wszystkim my - biegacze, uśmiechnięci, pogodni, gotowi pomóc koledze na trasie...
Dziś emocje już opadły, noga troszkę boli, ale mega satysfakcja została...
Dzięki, że jesteście!

środa, 13 kwietnia 2016

Tajemnica.


Watykan, Michał Anioł, jego freski ….to wróży tajemnicę!
I właśnie tak jest!
Podczas renowacji fresków, zdobiących sklepienie kaplicy Sykstyńskiej dochodzi do odkrycia tajemniczych liter.
Początkowo litery wydają się być ułożone dość przypadkowo, ale jak na Michała Anioła przystało, nic nie jest przypadkiem.
Badania i poszukiwania prowadzone w tajnym watykańskim archiwum prowadzą do rozszyfrowania napisu.
Na sklepieniu pojawia się imię jednego z najbardziej zapomnianych kabalistów. Tajemnica zatacza szersze kręgi...
Śledztwo prowadzi do odkrycia, które trzęsie fundamentem kościoła.
Co kryje się za imieniem kabalisty?
Czy przemyślnie ukryta inskrypcja jest wyrafinowaną zemstą zza grobu Michała Anioła za to, co uczyniło mu Państwo Kościelne?
Czy Watykan zdoła zatrzymać w swych tajnych archiwach jedną z największych tajemnic chrześcijaństwa?
Książka porusza odwieczny problem... Watykan - Państwo z wieloma tajemnicami, strzegące swojej prywatności bardzo skrupulatnie. 
 

Książka „Spisek Sykstyński” Phillipa Vandenberga to świetna lektura na kilka dłuższych wieczorów.
Napisana językiem prostym, ale poprawnym, akcja troszkę rozciągnięta, ale do poczytania - przyjemna.
Jednym słowem... nie zachwyciła mnie konstrukcją, ani subtelnością ale nie na pewno kiedyś do niej wrócę... ona odkrywa tajemnice ...tajemnice naszej wiary !




niedziela, 3 kwietnia 2016

Czy to porażka?

Dziś miał być super bieg.
Wszystko było zapięte na ostatni guzik.
Głowa, dieta, treningi...
No... może treningi nie były w stu procentach zrobione, ale dziewięćdziesiąt na pewno.
Rano dokładnie pobudka o siódmej rano.
Gotowa w dziesięć minut, do tego owsianka na śniadanko i do przodu.

Budzę dziewczyny, bo Maciek już w kuchni parzy kawę. Wtedy dowiaduję się od mojej młodszej córki, że w zasadzie to ona jest tak strasznie chora i tak bardzo boli ją noga, że nie jest w stanie się zebrać i jechać z nami.
Po dość burzliwej wymianie zdań postanowiliśmy pojechać sami.

Do tramwaju dotarliśmy powolutku spacerkiem, później na dworzec – też spacerkiem - potem zakupiliśmy bilety, chusteczki higieniczne dla mnie, gdyż od rana okazało się, ze coś mi leci z nosa, oraz kanapkę z automatu dla Maćka - co by tradycji stało się za dość.
Do Pabianic dotarliśmy szybciutko, na dworcu zapytaliśmy pana kierowcę, czy czasem nie ma przystanku przy Hali Sportowej, na co usłyszeliśmy odpowiedź, że i owszem.
Za moimi plecami rozległ się głos: - Ten autobus jedzie może na ten bieg, a państwo może też jadą...
A i owszem - autobus jedzie do hali sportowej, a my może nie wyglądamy, ale tak - jedziemy na te zawody.
Dwóch młodzieńców wgramoliło się za nami do autobusu i pojechaliśmy.

Ponieważ dziś niedziela, to wszyscy Pabianiczanie jechali do kościoła. Przy okazji dowiedziałam się że w Pabianicach jest więcej niż jeden kościół - podróże kształcą.
Dojechaliśmy, daliśmy znać naszym nowym znajomym i wysiedliśmy z autobusu. Dotarliśmy do Hali Sportowej.
Znalazłam szatnię i toaletę. Do toalety była mega długa kolejka. Tu w zasadzie - kochani organizatorzy - w szatni jedna toaleta to trochę mało...

Do startu półtorej godziny.
Poszliśmy na stadion.
Słoneczko grzeje... pogoda piękna... Dzięki, Matko Naturo!
Spotkaliśmy się przy podium, rozstawiliśmy flagę, ciastka i bawiliśmy się dobrze.
Po zajęciach w podgrupach poszliśmy na rozgrzewkę. Bardzo dziękuję Magdzie Ziółek za wspólne pobieganie po stadionie. Do startu została chwilka, a na stadionie pojawił się czarny koń tych zawodów, dzik klubowy Tomasz Wybor.
Ustawiliśmy się na starcie.

Balonik na 1:45 - plan był. Utrzymać się za nim...
Strzał i pobiegliśmy...
Biegło się dobrze - chwilkę razem z Romkiem, do czwartego kilometra, do momentu gdy postawiłam jakoś niefortunnie nogę.
Coś zatrzeszczało w mojej kostce, później w kolanie i po biegu...
O ile ból z kostki i kolana odpuścił, to skurcz w udzie nie miał zamiaru.
Stanęłam na poboczu i masowałam, ale odpuszczał troszkę.
Odtąd to biegłam, zamiast pić wodę na punktach żywieniowych, to polewałam sobie nogę zimną wodą.
Na trasie Kamila zaproponowała, bym udała się do lekarzy by mi nogę troszkę zmrozili, ale jakoś tak nie bardzo chciałam do nich iść... Biegłam dalej.
I tak do końca... każdy kilometr to postój i ból nogi - niewyobrażalny.

Łzy same cisnęły się do oczu.

Zła na siebie i nogę próbowałam pokonać ten dystans...
Na metę wbiegłam kulejąc.
Wlokąc nogę za sobą, jak by to nie była moja noga.
Zostałam udekorowana medalem i zaległam na murawie stadionu.

Noga moja została oblężona - każdy chciał mi pomóc. Dziękuje Aniu, Tomku, Maćku, za troskę.
Nagle nie wiadomo skąd pojawił się gość osobliwy dość. Podszedł, zapytał gdzie boli, zabrał się do intensywnego masażu mojej nogi i po kilku ruchach ból zaczął ustępować. Wypiłam jeszcze szota magnezowego od Jagody i po kilku minutach noga przestała boleć...
Przybiegł mój Maciuś..
Żadne z nas dziś nie zrobiło życiówki, ale każde dostało lekcję od biegania...
Kolejną z której trzeba wyciągnąć wnioski...

Dziękuję wszystkim, którzy na trasie z troską pytali, czy potrzebuję pomocy. Dziękuję wszystkim tym, którzy na mecie zaopiekowali się mną i moją niegrzeczną nogą...
Później już było super... ból odpuścił, choć przy stawianiu nogi jeszcze teraz mam problem, mięsień trochę jakiś drewniany, ale chyba mu przejdzie...

Do domu przyjechaliśmy z Mariuszem, za co mu bardzo dziękujemy!
Półmaraton Pabianicki – szósty - dla mnie troszkę pechowy, ale dla naszego klubu bardzo udany.
Kilkanaście razy staliśmy na pudle... Gratuluję wszystkim, którzy dziś zrobili życiówkę, tym co stali na podium i mojemu Maćkowi za wytrwałość i walkę ze sobą …

A ja porozmawiam z moja nogą, coby za dwa tygodnie nie wykręciła mi takiego numeru!
Dzięki wielkie i do zobaczenia!
Już się nie mogę doczekać !