Moje pierwsze zmagania na królewskim
dystansie :)
Kiedy byłam, kiedy byłam … jak w
piosence...
Ale teraz poważnie...
Kiedy słyszałam w telewizji, będąc
małą dziewczynką, że ktoś pokonał dystans maratonu, to w moich
oczach stawał się herosem, greckim bogiem.
Biorąc pod uwagę moją posturę,
uważałam, że każdy, kto pokonał jakikolwiek dystans, był
herosem.
Ale ważąc 65 kg. i mając 145 cm.
wzrostu to nie powinno wydawać się dziwne, bo dla mnie wyjście do
sklepu po bułki było wyczynem, a tu jakieś kilometry :)
W marzeniach widziałam siebie biegnącą
po bieżni... jakie to było nierealne.
Później jakoś marzenia się
rozwiały, a ja schowałam ją między książki :)
Minęły czasy liceum i kilka prób
biegania, które legło w gruzach.
Później narodziny dzieciny... jednej,
drugiej...
Gdzieś między wierszami wyrażałam
podziw dla biegaczy i znów marzyłam, by biegać, ale - jak to jest
z marzeniami - często kończą w sferze nierealnego bytu.
Moje dzieci dorosły, stały się już
samodzielne.
A mnie mój anioł namówił do
biegania....
I tak rozpoczęła się moja przygoda,
w której na samym początku przebiegnięcie 5 km było wyczynem...
systematycznie z aniołem biegałyśmy.
Osiągałyśmy jakieś cele.
Wystartowałyśmy razem w półmaratonie
w Płocku. Było super, zaraziłam się bieganiem i systematycznie i
w miarę możliwości trenowałam.
W zeszłym roku przygotowywałam się
do biegu w Bełchatowie.
W międzyczasie odbyło się mnóstwo
innych biegów i klubowi koledzy pokonywali królewski dystans.
Postanowiłam pokonać go, zarażona
ich entuzjazmem.
Zapisałam się na DOZ Maraton w Łodzi
.
Mariusz, nasz osobisty klubowy trener,
przygotowywał mi tygodniowe treningi.
Rozpoczął się okres przygotowań do
maratonu. Wcale nie było łatwo, nie wszystkie treningi udało się
wykonać :) Ale dzień startu zbliżał się...
Na tydzień przed wymarzonym startem
zaczęła ogarniać mnie niepewność.. Zastanawiałam się, czy dam
radę.
Układanie trasy w głowie i ładowanie
makaronu :)
Okres bardzo stresujący.
W piątek odebraliśmy pakiety
startowe. A w sobotę poszliśmy na Pasta Party.
No tak, wizyta na Pasta Party zmieniła
moje wyobrażenie o tym wydarzeniu.
Ja sobie wymyśliłam, że to będzie
duża sala, w której będzie ustawiony stół szwedzki i każdy
sobie bierze to, co chce. Do tego mnóstwo biegaczy, którzy
rozmawiają ze sobą...wymieniają się doświadczeniami.
A tu wchodzę i widzę ileś
stoliczków, przy których siedzą biegacze, gdzieś tam makaron na
plastikowych miseczkach. Może to moja wina, bo za późno poszłam,
ale moje wyobrażenie o tym wydarzeniu zostało brutalnie
zweryfikowane.
Za to w Atlas Arenie spotkaliśmy
Jagodę i Tomka.
Dzień startu... pobudka 6:30, na
śniadanie kanapka z dżemem.
Tak radziła klubowa torpeda Magda
Ziółek.
Do tego troszkę później banan.
Żołądek skurczył się do rozmiaru
szklanki z Ikei.
Nie mogłam wcisnąć w siebie banana.
Z domu wyszliśmy koło ósmej.
Już zaczynałam się denerwować, że
nie zdążę, a jeszcze wczoraj przeczytałam, że kobiety startują
wcześniej, tylko nie doczytałam, że to elita startuje wcześniej.
Na starcie odnalazłam się z Moniką
Strobin. Ustawiłyśmy się na starcie, witając się z kilkoma
osobami z klubu i nie tylko.
Do startu zostało niewiele czasu, bo
trzy minuty.
Start, wystartowaliśmy.
Biegniemy sobie z Moniką, dołącza do
nas Mateusz... biegniemy...
Pierwsze kilometry mijają, jak na
treningu.
Rozmawiamy sobie, śmiejemy się.
Podziwiamy odrestaurowane kamienice na Piotrkowskiej, Przybijamy
„piątki” z kibicami.
Ogólnie jest fajnie.
Rozmowni i uśmiechnięci jesteśmy do
26-27 km, do ulicy Maratońskiej.
Tam zaczynamy opadać z sił.
Ale dajemy radę.
Biegniemy, trzymając się razem. W
pewnym momencie mój kochany zajączek mówi:
- Kasia, biegnij... ja zostanę, będę
biegła tym tempem.
Patrzę na Monikę i mówię:
- No co ty? Nie dam rady...
- Dasz! Mówi Monika.
Zaczynam biec szybciej.
Dobiegam do Zdrowia - 32 km, do mety
zostało już tak niewiele.
Znam tu każdy kawałek chodnika, każdy
kamień i dołek w nawierzchni.
Odliczam kilometry już w dół...
...9- 8- 7- 6- 5- biegnę i cały czas
czekam na ścianę.
W tym maratonie zostałam od niej
uwolniona, nie było jej, ale za to na 35-tym kilometrze rozbolało
mnie kolano.
Na 36 km stoi Maciek z Dorotą i Iwoną.
- Chcesz żelkę, ampułkę?
Ja już nic nie chcę, chyba że mają
nowe kolano.
Ale nie powiem im o tym, bo będą się
martwić.
Łapię wodę, popijam moją magiczną
tabletkę i biegnę dalej.
Dobiegam do 39 km, słyszę głos Jacka
Chmiela:
- 39km na lewo!
Biegnę lewym pasem, mijam tabliczkę i
przez głowę przebiega myśl:
- Teraz to już nawet dojdę :)
Ostatnie dwa kilometry biegnę.
Wcale nie szybko, ale i tak już mój
wymarzony czas jest nierealny, przy każdym kroku boli mnie noga,
ale biegnę do przodu.
Wybiegam z Konstantynowskiej w
Krakowską i wiem już, że został mi kilometr....
Ostatni.
Dociera do mnie, że właśnie kończę
maraton, spełnia się moje marzenie.
Wbiegam na teren Atlas Areny i zbiegam
w dół. Na ostatnich metrach, na których widzę już metę, niemal
się wykładam , gdyż po wbiegnięciu z jasnego miejsca w dość
ciemne wnętrze nie zauważam nierówności trasy, ale to nic,
jeszcze piątka z Prezesem , i jest meta:)
Nie potrafię opisać radości jaka
towarzyszyła mi w momencie gdy przekroczyłam linie mety, to jest
nie do opisania. Czułam się dumna z siebie, spełniłam marzenie.
Alek mnie wyściskał, Madzia mnie
wycałowała, Iwo gratulowała i tak naprawdę nie wiem, co na mecie
się jeszcze wydarzyło, wiem jedno...
Byłam bardzo bardzo szczęśliwa, że
udało mi się pokonać królewski dystans i móc o sobie powiedzieć:
- Jestem MARATOŃCZYKIEM.
Moja radość była tym większa, że
ani razu nie przeszłam do marszu, cały dystans pokonałam biegnąc.
Ale oczywiście moje szczęście na
mecie nie byłoby możliwe, gdyby nie moja Małgosia – Anioł,
który namówił mnie by biegać.
Bez mojego osobistego trenera, który
przez cały czas przygotowywał dla mnie treningi, kontrolował
poczynania i wierzył czasem bardziej w moje możliwości, niż ja
sama.
Mojej rodzinki, która znosi moje
treningi, i czasem nerwy związane ze startem i niewykonanym
treningiem.
... i oczywiście wszystkim
klubowiczom, na których zawsze można liczyć, którzy służą
dobrą radą, podpowiadają i potrafią cieszyć się sukcesami
innych.
Znajomych, którzy motywują i kibicują
na trasie.
Może nie osiągnęłam czasu, jaki
chciałam, ale za to pokonałam królewski dystans w czasie 3:48:10.
Byłam 513 w kategorii Open i 25. w
K-30.
Jednym słowem jestem z siebie dumna :)
Dostałam nawet wieniec laurowy, z
prawdziwego lauru, jak na Maratonie Bostońskim :)