niedziela, 26 kwietnia 2015

Kryminalne oblicze Wrocławia

„Koniec świata w Breslau" Marka Krajewskiego, rozgrywający się we Wrocławiu lat 20-tych, to nie tylko doskonale skonstruowany, trzymający w napięciu, mroczny kryminał, ale również doskonały portret psychologiczny człowieka, spełniającego swoje ambicje w pracy i rujnującego swoje życie osobiste, próbując rozwikłać sprawę wyjątkowo okrutnego seryjnego mordercy, który wydawałoby się nie ma motywu, ale za to pozostawia swój podpis w postaci kartki za kalendarza.
Mock - człowiek o niepojętej inteligencji, alkoholik, który jest błyskotliwym śledczym, ale beznadziejnym mężem.
Książka ukazuje Wrocław lat 20-tych, z całą jego krasą, sale koncertowe, małe sklepiki, kręte uliczki, brudne zaułki i śmierdzące bramy. Zależności społeczne i układy.
„Koniec świata w Breslau” to także galeria przywołanych do życia, barwnych postaci ówczesnych wrocławian - niemieckich arystokratów, śląskich rzemieślników, żydowskich kupców.
Ukazuje problemy policjanta jego rodziny i trud w odszukanie seryjnego mordercy.
Mock odnosi sukcesy w pracy, ale ponosi porażkę w życiu rodzinnym.
Powieść kryminalna z bogatym portretem psychologicznym każdego bohatera....
Powieść dość ciężka, choćby ze względu na język, dzięki któremu jednak łatwiej jest nam przenieść się w tamte czasy.
Sam Mock budzi w nas mieszane uczucia... raz budzi współczucie, innym razem masz ochotę gościowi nawciskać...
Jednym słowem książka ukazuje barwny i ciekawy świat Breslau tamtych czasów. Kto nie czytał, niech złapie książkę i ją pozna. Warto poświecić jej kilka dni :)
Dobrze skonstruowana powieść, ciekawe wątki i bogate, barwne postacie :)
Polecam :)


sobota, 25 kwietnia 2015

Taka tam Dyszka

Rok temu pierwszy raz wylądowałam na biegu 10 km w Janówce.
W tym roku mocno poddawałam w wątpliwość start w tym biegu. Nie dlatego, że wcześniej mi się nie podobało, ale między innymi dlatego, że odbywa się tydzień po łódzkim maratonie.
Ponieważ w maratonie debiutowałam, to nie bardzo wiedziałam, czy dam radę ''pognać '' tą dyszkę :)
Na dzień przed startem wszystko już było gotowe... oczywiście pytania, na ile biegnę też … odpowiedź była jedna: 45 minut.
Oczywiście wcale nie zakładałam takiego czasu i bardzo bałam się tej pomaratońskiej dychy.
Do tego trasa wcale nie sprzyja rekordom, ale zapisałam się, to pobiegnę, nawet gdybym miała jakiś odcinek iść...
Na miejsce dojechaliśmy z prezesem :)
Po zaparkowaniu samochodu i zlokalizowaniu toalet , uznałam,że sytuacja jest opanowana :)
Bieg główny miał się rozpocząć o godzinie 13.00 i miał być poprzedzony rozgrzewką :)
W końcu nadeszła wiekopomna chwila startu... ustawiłam się za balonikiem na 45 minut :) optymistycznie, ale zamiary były inne … cały czas biec, wizja trasy z taką liczbą podbiegów trochę mnie przerażała.
Wystartowaliśmy.
Baloniki trochę ostrzej ruszyły, a ja „ bałwan” jeden za nimi.
Dobrze że Janusz mnie dogonił i powiedział, że za szybko :)
Biegnę drogą asfaltową i czekam, jak wpadniemy do lasu.
Tu witają nas korzenie, piach i górki.
W tym biegu to, że widzisz górkę, nie znaczy, że zaraz jest z górki … to znaczy, że jest znów pod górkę .. Na czwartym kilometrze dogania mnie Mariusz.
Biegniemy chwilkę razem i otrzymuję dobrą radę od trenera...:
- Nie napinaj się tak :)
Myślę, że ta rada uratowała mnie przed odcięciem na 8 kilometrze.
Dwa megapodbiegi, które dla moich nóg wydawały się Mount Everestem, ale jakoś dałam radę. Trasa troszkę dziwnie oznakowana, albo ja niewidoma.
Słysze odgłosy mety, wpadam na stadion, i ostatnie 300 metrów … jest meta :)
Mnóstwo piachu, podbiegów, upał i cudowna atmosfera złożyły się na świetną zabawę :) i Klubowy piknik :)
Było ciasto i dużo uśmiechów. Całość dopełniło moje i Jadzi Wiktorek pudło :)
Byłam bardzo zaskoczona :) ale nie ukrywam, że też bardzo szczęśliwa :)
Drugie miejsce w kategorii K 30 i 9 open :) I niech ta moc zostanie ze mną na cały sezon … czego życzę sobie i całemu naszemu klubowi...
Niech drzewko medalowe rozkwita :)
Małgosiu! Oto kolejny dzień, którego by nie było, gdybyś mnie nie zaraziła bieganiem :) 



niedziela, 19 kwietnia 2015

Moje pierwsze zmagania na królewskim dystansie

Moje pierwsze zmagania na królewskim dystansie :)

Kiedy byłam, kiedy byłam … jak w piosence...
Ale teraz poważnie...
Kiedy słyszałam w telewizji, będąc małą dziewczynką, że ktoś pokonał dystans maratonu, to w moich oczach stawał się herosem, greckim bogiem.
Biorąc pod uwagę moją posturę, uważałam, że każdy, kto pokonał jakikolwiek dystans, był herosem.
Ale ważąc 65 kg. i mając 145 cm. wzrostu to nie powinno wydawać się dziwne, bo dla mnie wyjście do sklepu po bułki było wyczynem, a tu jakieś kilometry :)
W marzeniach widziałam siebie biegnącą po bieżni... jakie to było nierealne.
Później jakoś marzenia się rozwiały, a ja schowałam ją między książki :)
Minęły czasy liceum i kilka prób biegania, które legło w gruzach.
Później narodziny dzieciny... jednej, drugiej...
Gdzieś między wierszami wyrażałam podziw dla biegaczy i znów marzyłam, by biegać, ale - jak to jest z marzeniami - często kończą w sferze nierealnego bytu.
Moje dzieci dorosły, stały się już samodzielne.
A mnie mój anioł namówił do biegania....
I tak rozpoczęła się moja przygoda, w której na samym początku przebiegnięcie 5 km było wyczynem... systematycznie z aniołem biegałyśmy.

Osiągałyśmy jakieś cele.
Wystartowałyśmy razem w półmaratonie w Płocku. Było super, zaraziłam się bieganiem i systematycznie i w miarę możliwości trenowałam.
W zeszłym roku przygotowywałam się do biegu w Bełchatowie.
W międzyczasie odbyło się mnóstwo innych biegów i klubowi koledzy pokonywali królewski dystans.
Postanowiłam pokonać go, zarażona ich entuzjazmem.

Zapisałam się na DOZ Maraton w Łodzi .
Mariusz, nasz osobisty klubowy trener, przygotowywał mi tygodniowe treningi.
Rozpoczął się okres przygotowań do maratonu. Wcale nie było łatwo, nie wszystkie treningi udało się wykonać :) Ale dzień startu zbliżał się...
Na tydzień przed wymarzonym startem zaczęła ogarniać mnie niepewność.. Zastanawiałam się, czy dam radę.
Układanie trasy w głowie i ładowanie makaronu :)

Okres bardzo stresujący.

W piątek odebraliśmy pakiety startowe. A w sobotę poszliśmy na Pasta Party.
No tak, wizyta na Pasta Party zmieniła moje wyobrażenie o tym wydarzeniu.
Ja sobie wymyśliłam, że to będzie duża sala, w której będzie ustawiony stół szwedzki i każdy sobie bierze to, co chce. Do tego mnóstwo biegaczy, którzy rozmawiają ze sobą...wymieniają się doświadczeniami.
A tu wchodzę i widzę ileś stoliczków, przy których siedzą biegacze, gdzieś tam makaron na plastikowych miseczkach. Może to moja wina, bo za późno poszłam, ale moje wyobrażenie o tym wydarzeniu zostało brutalnie zweryfikowane.
Za to w Atlas Arenie spotkaliśmy Jagodę i Tomka.
Dzień startu... pobudka 6:30, na śniadanie kanapka z dżemem.
Tak radziła klubowa torpeda Magda Ziółek.
Do tego troszkę później banan.
Żołądek skurczył się do rozmiaru szklanki z Ikei.
Nie mogłam wcisnąć w siebie banana.
Z domu wyszliśmy koło ósmej.

Już zaczynałam się denerwować, że nie zdążę, a jeszcze wczoraj przeczytałam, że kobiety startują wcześniej, tylko nie doczytałam, że to elita startuje wcześniej.
Na starcie odnalazłam się z Moniką Strobin. Ustawiłyśmy się na starcie, witając się z kilkoma osobami z klubu i nie tylko.
Do startu zostało niewiele czasu, bo trzy minuty.
Start, wystartowaliśmy.
Biegniemy sobie z Moniką, dołącza do nas Mateusz... biegniemy...
Pierwsze kilometry mijają, jak na treningu.
Rozmawiamy sobie, śmiejemy się. Podziwiamy odrestaurowane kamienice na Piotrkowskiej, Przybijamy „piątki” z kibicami.
Ogólnie jest fajnie.
Rozmowni i uśmiechnięci jesteśmy do 26-27 km, do ulicy Maratońskiej.

Tam zaczynamy opadać z sił.

Ale dajemy radę.
Biegniemy, trzymając się razem. W pewnym momencie mój kochany zajączek mówi:
- Kasia, biegnij... ja zostanę, będę biegła tym tempem.
Patrzę na Monikę i mówię:
- No co ty? Nie dam rady...
- Dasz! Mówi Monika.
Zaczynam biec szybciej.
Dobiegam do Zdrowia - 32 km, do mety zostało już tak niewiele.
Znam tu każdy kawałek chodnika, każdy kamień i dołek w nawierzchni.
Odliczam kilometry już w dół...
...9- 8- 7- 6- 5- biegnę i cały czas czekam na ścianę.
W tym maratonie zostałam od niej uwolniona, nie było jej, ale za to na 35-tym kilometrze rozbolało mnie kolano.
Na 36 km stoi Maciek z Dorotą i Iwoną.
- Chcesz żelkę, ampułkę?
Ja już nic nie chcę, chyba że mają nowe kolano.
Ale nie powiem im o tym, bo będą się martwić.
Łapię wodę, popijam moją magiczną tabletkę i biegnę dalej.
Dobiegam do 39 km, słyszę głos Jacka Chmiela:
- 39km na lewo!
Biegnę lewym pasem, mijam tabliczkę i przez głowę przebiega myśl:
- Teraz to już nawet dojdę :)
Ostatnie dwa kilometry biegnę.
Wcale nie szybko, ale i tak już mój wymarzony czas jest nierealny, przy każdym kroku boli mnie noga, ale biegnę do przodu.
Wybiegam z Konstantynowskiej w Krakowską i wiem już, że został mi kilometr....

Ostatni.

Dociera do mnie, że właśnie kończę maraton, spełnia się moje marzenie.
Wbiegam na teren Atlas Areny i zbiegam w dół. Na ostatnich metrach, na których widzę już metę, niemal się wykładam , gdyż po wbiegnięciu z jasnego miejsca w dość ciemne wnętrze nie zauważam nierówności trasy, ale to nic, jeszcze piątka z Prezesem , i jest meta:)
Nie potrafię opisać radości jaka towarzyszyła mi w momencie gdy przekroczyłam linie mety, to jest nie do opisania. Czułam się dumna z siebie, spełniłam marzenie.
Alek mnie wyściskał, Madzia mnie wycałowała, Iwo gratulowała i tak naprawdę nie wiem, co na mecie się jeszcze wydarzyło, wiem jedno...
Byłam bardzo bardzo szczęśliwa, że udało mi się pokonać królewski dystans i móc o sobie powiedzieć: - Jestem MARATOŃCZYKIEM.

Moja radość była tym większa, że ani razu nie przeszłam do marszu, cały dystans pokonałam biegnąc.
Ale oczywiście moje szczęście na mecie nie byłoby możliwe, gdyby nie moja Małgosia – Anioł, który namówił mnie by biegać.
Bez mojego osobistego trenera, który przez cały czas przygotowywał dla mnie treningi, kontrolował poczynania i wierzył czasem bardziej w moje możliwości, niż ja sama.
Mojej rodzinki, która znosi moje treningi, i czasem nerwy związane ze startem i niewykonanym treningiem.
... i oczywiście wszystkim klubowiczom, na których zawsze można liczyć, którzy służą dobrą radą, podpowiadają i potrafią cieszyć się sukcesami innych.
Znajomych, którzy motywują i kibicują na trasie.
Może nie osiągnęłam czasu, jaki chciałam, ale za to pokonałam królewski dystans w czasie 3:48:10.
Byłam 513 w kategorii Open i 25. w K-30.
Jednym słowem jestem z siebie dumna :)
Dostałam nawet wieniec laurowy, z prawdziwego lauru, jak na Maratonie Bostońskim :)






czwartek, 9 kwietnia 2015

Kroniki policji wydanie specjalne.

Dżuma w Breslau
Powieść, do której podchodziłam jak pies do jeża.... kryminalna i jeszcze nasza rodzima.
Czytałam kilka polskich książek, to znaczy kilku polskich autorów, ale nie bardzo mi przypadły do gustu....
Powieść kryminalna napisana przez Marka Krajewskiego, a użyczona przez Macieja Jagusiaka, została tradycyjnie pochłonięta w tramwaju linii 13 i autobusie Z8.
Zapewne nie jest to pierwsza część przygód radcy kryminalnego Eberharda Mocka, tylko któraś z kolei (dowiedziałam się, że piąta).
Akcja książki rozgrywa się w latach dwudziestych dwudziestego wieku, a dokładnie 1923-1924, drobna wzmianka o roku 1913 w tytułowym Breslau, czyli w naszym pięknym Wrocławiu.
Mock to człowiek z problemem alkoholowym, nie mogący poradzić sobie z uczuciami i życiem. Jego miejscem odpoczynku są lupanary, a kompanem do rozmowy kieliszek, choć jest osobą o bardzo dobrym wykształceniu i bardzo inteligentną.
To dlatego od samego początku nadwachmistrz policji budził taką złość we mnie...
...mądry, wykształcony człowiek, a tak się pozwolił życiu stłamsić...
Jednak wczytując się głębiej i bardziej poznając ową postać, zaczynamy go doceniać, współczuć mu i nawet mamy ochotę mu pomóc.
Mock dostaje do rozwiązania sprawę brutalnego morderstwa dwóch prostytutek.
Ich ciała są okaleczone i znalezione w mieszkaniu emerytowanego radcy kolejowego, który jest osobą niepełnosprawną. Wkrótce sam Mock zostaje aresztowany i osadzony w więzieniu, gdyż na pasku, będącym narzędziem, służącym do mordowania kobiet, znaleziono odciski palców nadwachmistrza.
Znaczny udział w zawikłaniu fabuły ma również radca kryminalny Heinrich Mühlhaus oraz jego śledztwo w sprawie tajnego stowarzyszenia mizantropów....
Ale więcej wam nie powiem, przeczytajcie sami...
Powiem Wam jeszcze tylko tyle, książka jest niesamowicie zakręcona i bardzo mi się podobała, choć język autora jest dość trudny, choćby ze względu na wiele wstawek z łaciny.
Jednym słowem powieść kryminalna ciężka i godna polecenia :)
Więc zapraszam do poczytania, a Tobie - Maciek - serdecznie dziękuję za zachętę do jej przeczytania :)