niedziela, 31 lipca 2016

Pierwsza rowerowa wyprawa.

Tak na spontanie, podróż na rowerach ….Tylko gdzie..?
Sprawę rozwiązał nasz kolega Błażej...mówiąc któregoś dnia, że gra koncert w Tumie...
Na początku pomysł rodził się na jakiś wolny weekend, ale że koncert miał być w niedzielę, którą pracuję, postanowiliśmy pojechać tam pociągiem...
Razem z nami miała pojechać moja koleżanka z pracy - Aneta.
Gdy nadeszła niedziela, mieliśmy wszystko zaplanowane...
Maciek przyjechał do nas do pracy, szybką decyzją, podjętą wspólnie, padło na jazdę rowerem - nie pociągiem...
Ruszyliśmy w drogę ...Maciek na czele!
Droga wiodła pod górę... cały czas pod górę...
Ale nasza droga nie była tak ekscytująca, jak przygoda Maćka z pedałami....
Gdy Maciek miał jechać do nas, okazało się, że od jego roweru odpadł jeden pedał....
Pytanie - gdzie ja znajdę pedał???
Jest rower w piwnicy, może będzie pasował....
Pedał pasował i został zamontowany. Zwycięstwo!!!
A wszystkiemu winne rowerowe pedały! :)


Wracając do naszej podróży... pod górę, pod górę....i znów pod górę.... góra …
Dojechaliśmy do Zgierza ...znów pod górę... Ozorków, nadal pod górę....
I po kolejnych czternastu kilometrach powitała nas Łęczyca!
Jest! Dojechaliśmy !!!
Byliśmy z siebie dumni. Muszę powiedzieć, że to pierwszy taki dystans na rowerze, jaki przejechałam za jednym razem...
W Łęczycy udaliśmy się na zamek, tam miała czekać na nas nagroda - pyszna kawa i pizza..ale niestety rozczarowaliśmy się. W zamkowej prochowni nie było już pizzy.
Maciek i Aneta weszli na wieżę i podziwiali panoramę Łęczycy, ja pilnowałam rowerów, bo wycieczka na wieżę mnie nie pociągała.
Dowiedzieliśmy się, gdzie można zjeść pizzę i tam się udaliśmy. Gdy pizzeria została zlokalizowana, a my zaparkowaliśmy nasze jednoślady i znaleźliśmy stolik, pojawił się dylemat czy jedna pizza to nie mało.
W końcu zadecydowaliśmy, że zamawiamy jedną, najwyżej domówimy...

Nasze zdziwienie, gdy przyniesiono nam zamówienie, było wielkie jak ta pizza.
Gigantyczny placek wylądował na naszym stole, a nasze wątpliwości odleciały....
Jedna wystarczy!!!!
Po dobrym posiłku ruszyliśmy w drogę.
Anetka wróciła na dworzec, by dojechać do Łodzi, a my w drogę do Tumu!
Naprzód przygodo!!!
Po drodze do naszego miejsca przeznaczenia usytuowany jest piękny niewielki skansen Łęczycki, a w miejscu docelowym osiemnastowieczny drewniany kościół i kolegiata z XII wieku.
Pod kolegiatą spotkaliśmy Błażeja - pana od nagłaśniania:)
Pokazał nam, gdzie możemy chwilkę posiedzieć, a następnie zabrał nas do środka.


Kolegiata w środku urzeka pięknem, surowe ściany, malowidła, piękny stary murowany ołtarz.... czuć tam historię...
Szkoda, że współcześnie ołtarz został przeniesiony na przeciwną stronę …
Wnętrze robi wrażenie...
Rozpoczął się koncert...

Koncert ujmujący, bardzo uduchowiony...
Szkoda, że nie do końca był to koncert chóru gospel...
Myślę, że przedstawiałby większą wartość estetyczną, gdyby śpiewał sam...

Impreza muzyczna, pięknie zorganizowana, w miejscu znającym historię lepiej niż profesorowie na Akademii Krakowskiej...
Gdy koncert dobiegł końca, pożegnaliśmy Błażeja i piękną kolegiatę, wsiedliśmy na rowery i dojechaliśmy na dworzec :)

Tu pociąg zabrał nas do Łodzi:)
W naszym mieście udaliśmy się na zasłużone lody i do domu.
Pierwsza taka wycieczka :) i odjechana na maxa!!!
Dziękuję Aneta i Maciej za wspólnie spędzony czas i wspólne trudy podróży :) BYŁO SUPER!

Urodziny

Wszystko zaczęło się w piątek...
Po powrocie do domu z pracy szybko zjadłam posiłek, przygotowany przez Maćka i wskoczyłam w ciuchy biegowe.
Wiedziałam,że ten start nie będzie megaosiągnięciem, ale też takowym nie miał być.
Do naszych „zielonych płuc Łodzi”, czyli parku na Zdrowiu doszliśmy naszymi szlakami biegowymi.
Łąka, potem nad torami i do celu.
Tam już od samej granicy parku widać oznakowania, wskazujące drogę do biura zawodów, a na alejkach parku kolorowo od biegaczy.
Niebo okryte płaszczem szarych chmur, a powietrze ciężkie, parne... jak przed burzą.
Dotarliśmy na miejsce, w biurze odebraliśmy numery startowe, agrafki i batona.
W zasadzie gotowi do biegu.
Gdzieś pomiędzy rozgrzewającymi się biegaczami migają znajome twarze.
Spotykamy Janusza, który przyjechał popstrykać fotki, Doktorka, którego zdjęcia są wspaniałą pamiątką z każdej imprezy sportowej. Gdzieś miga znajoma twarz koleżanki z nocnego biegania. Przemieszczając się, spotykamy Zbyszka. Pada pytanie, czy robimy rozgrzewkę. Jasne! ...to może razem...?
Pobiegliśmy znajomymi alejkami po naszym parku... ten park jest jak stary, dobry przyjaciel.
Zna każdą moją słabą stronę... zna mnie nawet lepiej, niż ja sama...
Na jego alejkach zostały odciski moich stóp, mój pot, czasem wielka irytacja. Ale zna mnie też z tej innej strony, tej która każe walczyć i nie poddawać się, z tej uśmiechniętej, gdy po nawet niezbyt udanym treningu pojawia się uśmiech na twarzy i myśl o następnym....
Dobiegamy na miejsce startu.
Jest Błażej z Emilką, Pan Jagoda i Justyna...
Do startu nie zostało zbyt wiele czasu... Błażej w roli trenera, ostatnie wytyczne.
Udajemy się na start...
Jak zawsze ustawiam się gdzieś w środku stawki, pierwsze linie są zarezerwowane dla super biegaczy, a ja dziś potruchtam, według zaleceń.
Dzisiejszy bieg ma być biegiem technicznym...
Stoimy razem z Maćkiem, rozmawiamy sobie.... i sygnał do startu!
Pobiegliśmy!
Trasa jak w zeszłym roku - prowadzi wąską alejką, stromym zbiegiem, do lasu. Tam już czekają na nas nierówności, wystające korzenie i mokre liście. Nie można pominąć gałęzi drzew, które za wszelką cenę próbują przytulić się do każdego biegnącego.
...a... zapomniałam wam powiedzieć, że na dziesięć minut przed startem zaczęło padać i grzmieć.
W czasie biegu lekko tylko deszczyk kropił, ale w lesie czuć było wilgotne , duszne powietrze... co nie przeszkadzało w smakowaniu tych chwil.
Z lasu maleńkim mostkiem wybiegliśmy do parku. Tu znamy każdą dziurę , każdy kamień... obiegamy kawałek stawu i wybiegamy na moją alejkę, tam kawałeczek do góry.... później w dół i pod górkę …. kolejny staw... jaki ten park jest piękny...
Do mety zostały dwie proste, biegnę ….
Widzę przed sobą znajome koszulki …
Dobiegam do mety, słyszę już kibiców i spikera, nagle zza zakrętu wyłania się znajoma postać. To Maciek - Jagoda, patrzy na mnie i krzyczy: - Pracuj rękoma.... wydłuż krok...!
Biegnę... wpadam na metę.
Nie jestem jakoś specjalnie zmęczona, ale czuję ze biegłam... Czas nie najlepszy ale nie o to chodziło... dziś co innego miało być ważne :)
Na mecie czeka Emilka z Błażejem... jemy arbuza, pijemy wodę... ...czekamy na wyniki. K30/7, w Open kobiet 17!
Może to nie jest rekord świata, ale udało się pobiec, nic nie złamać, nic nie naciągnąć … i przy tym mieć zabawę, a o to przecież chodzi :)
Do domu, z medalami na szyi, wróciliśmy samochodzikiem Emilki , za co serdecznie jej dziękujemy <3
I tak piątek dobiegł końca, a po dotarciu do domu długi prysznic, film i podusia :)



Drugi dzień, w którym „się działo”, to sobota .
Zaczęło się niewinnie, małymi szalonymi zakupami z córką …
Parę łaszków zakupione i humor o 100 % lepszy.
Później zakupy spożywcze, obiadek, trochę porządków i wieczór...
Magiczny wieczór....
Na dobry początek koncert ENEJ - i „Kamień z napisem LOVE”!
Dotarliśmy na rynek w Manu... tam rozstawiona scena, barierki zabezpieczające, mnóstwo policji i ochroniarzy.
Aby móc wejść na płytę - tak to nazwijmy :) trzeba było pokazać, że nie mamy ze sobą nic, co mogło by zagrozić ludziom bawiącym się na koncercie. Może wejście trwało dłużej, ale przynajmniej byliśmy bezpieczni...
Oczywiście na scenie pojawiła się dziennikarka radia Eska i rzucała w tłum rożnymi gadżetami... wyrzucając z siebie mnóstwo słów... jedno zdanie szczególnie utkwiło mi w pamięci...
Rzucam nerką - może doleci”



Gdy na scenie pojawił się ENEJ, wszyscy zaczęli bić brawo, w zasadzie muszę powiedzieć, że zespół jest świetny. Nie tylko grają fajną muzykę ale potrafią zachować się godnie i z szacunkiem na scenie...
Gdy zagrali swój ostatni utwór, nie mieliśmy wcale ochoty pozwolić im na opuszczenie sceny... ale co dobre, szybko się kończy - to wie nawet dziecko...
Koncert zaliczony na pięć.
Kolejnym punktem programu miało być jedzenie. Gdy nie bardzo mogliśmy zdecydować się na to co i gdzie zjeść, spotkaliśmy Agatę z Badylem....
Powitanie, krótka wymiana zdań i papatki... miłego i tak dalej. Uwielbiam wpadać na znajomych, jak gdzieś jestem...A szczególnie na TAKICH znajomych :)
Z naszej strony wybór padł na kebab... Jak w Berlinie...



Powiem tak - szału nie ma, ale do najgorszych też nie należał.... choć biorąc pod uwagę to, że zalegał w moim żołądku od dziewiątej wieczorem do drugiej w nocy.



Teraz przyszedł czas na koncert wieczoru … Lady Pank
Na scenie, zanim pojawiła się gwiazda wieczoru, wystąpił Jamal
Zespół młody i jak młody, tak dla mnie beznadziejny... Ja wiem - nie muszę lubić tego rodzaju muzyki i ta też mi jakoś nie przeszkadza.
Jedną z rzeczy która mi przeszkadza, to bluzgi lecące ze sceny i brak szacunku dla słuchacza.
Nie będę oceniać muzyki, bo nie jestem krytykiem, ale chamstwo na scenie to co innego... gdy artysta wykrzyczał ze sceny słowa „pierdolona Łódź'' stracił resztki mojego szacunku do niego.
Jednym słowem mam nadzieję, że takiego chamstwa nie będziemy musieli już oglądać na scenie naszego pięknego miasta . 
 



Gdy koncert dobiegł końca, scena została przygotowana dla gwiazdy :)
Na scenę wkroczył Lady Pank
Ludzie pod sceną oszaleli ze szczęścia... Krzyczeli, klaskali, i co najważniejsze śpiewali...
Plac Wolności zamienił się w jedną wielką salę koncertową, a Naczelnik, patrzący na nas z góry, będzie miał co opowiadać przyszłym pokoleniom - oczywiście o ile ktoś go będzie chciał słuchać.



Na scenie rozbrzmiały takie hity jak :



Kryzysowa narzeczona”
Zamki na piasku „
Fabryka małp”
Marchewkowe pole”
Zawsze tam, gdzie ty
Zostawcie Titanica”
Mniej niż zero”
Tańcz głupia, tańcz”
Łodzianie pokazali klasę - śpiewali, bawili się , tańczyli.
Atmosfera była świetna, zabawa była taka, że bolały mnie nogi po koncercie.



Gdy po bisie postanowiliśmy wrócić do domu na pieszo, a tłum się rozproszył, spotkaliśmy Sylwię i Konrada.
Wstąpiła we-mnie mała dziewczynka... szłam obok mojego Maćka – Boże! Że on nie wstydził się ze mną iść... skakałam, biegałam, świetnie się bawiłam... i to zupełnie bez wspomagacza humoru.
Do domu dotarliśmy późno, ale w tak świetnych humorach, że kiedy jeszcze znaleźliśmy program muzyczny, bawiliśmy się do trzeciej nad ranem...



Zmęczenie wzięło górę - zasnęliśmy szybciutko, ale trzeba było regenerować się, bo w niedzielę też były zaplanowane nowe emocje …



Rano wstaliśmy i pojechaliśmy na naszą piękną Piotrkowską … Z dnia wcześniejszego zostało tylko wspomnienie... Spacerkiem po naszym deptaku, odwiedziliśmy festiwal Viva Italia, który dość słabo został zorganizowany...Zjedliśmy pyszne lody porzeczkowe i wróciliśmy do domu... niestety plany na popołudnie pokrzyżowała burza...
Jednak, gdyby nie ona, nie napisałabym tego wspomnienia.... Chyba byłoby szkoda czasu...
Ciekawe jakie urodziny nasze miasto będzie miało za rok...
Bo te były huczne i udane...
Jeszcze raz: - Kochane nasze miasto! Najlepszego !!!