Święta
Wielkiej Nocy...to czas zadumy, wybaczania...czas miłości.
Często
spędzamy je w gronie rodzinnym za suto zastawionym stołem.
I
tak w tym roku, im bliżej tych cudownych świąt, tym moje
samopoczucie było coraz gorsze.
Choć
wierzę w zmartwychwstanie, to jakoś te święta nie kojarzą mi się
z wielką radością, choć powinny.
Cała
męka Pańska, śmierć na krzyżu są tak okrutne i przygnębiające,
że w żaden sposób samo zmartwychwstanie nie jest w stanie
poprawić mi nastroju, a swoją drogą nie rozumiem, jak te święta
mogą być radosne...?
W
tym roku wizja spędzenia świąt za stołem w gronie rodzinki, z
wymuszonym uśmiechem i uprzejmościami przerażała mnie.
Dlatego
gdy mój Maciuś zaproponował, byśmy gdzieś pojechali, w mojej
głowie szybko rodziły się pomysły gdzie....
W
końcu gdy już ustaliliśmy gdzie i kiedy jedziemy, to muszę się
przyznać , czekałam i nie mogłam się doczekać, odliczałam dni
jak w wojsku...
Bałam
się, że coś się nie uda, że nie pojadę, ale w końcu nadszedł
dzień wyjazdu.
Sobota
rano...święconka do kościoła, bagaże do samochodu i w drogę....
44
km od Łodzi - od celu dzieliła nas godzina...
...może
trochę dłużej, jak kierowca się pogubi...hihi...tu nawet Basiunia
z giepeesa NIE POMOGŁA...
Dojechaliśmy
do mieściny o nazwie Bogusławice.
To
nasze miejsce docelowe.
Pani
zakwaterowała nas domku, w którym zimno jak diabli, ale z
uśmiechem na twarzy powiedzieliśmy, że damy radę, choć w mojej
głowie rodził się plan jak uniknąć zamarznięcia w domku
letniskowym, gdzie temperatura na termometrze wskazywała 7 `C.
No
ale i tak było super, bo tak naprawdę nie musiałam siedzieć w
domu za stołem...
było
BOSKO.
Odpaliliśmy
grzejnik i postanowiliśmy grzać salony...
Było
naprawdę zimno.
W
końcu postanowiliśmy, że nas pogoda nie wystraszy i udaliśmy się
na spacer, choć spacer w deszczu i przy kilku stopniach był nie
lada wyczynem.
Wieczorem
– ekstrema - zaszaleliśmy...było ognisko. Możecie mi wierzyć
albo i nie, jak chcecie, ale siedziałam w wielką sobotę przy
ognisku i grzałam sobie stopy...
Było
tak cudownie ciepło od ognia, że gdyby nie to, że w plecy trochę
wiało to nic nie przeszkadzało.
Było
tak fajnie, że naprawdę nic mi nie przeszkadzało, gdyby kazano mi
chodzić w ten deszcz, czy nawet mróz, chyba bym chodziła, bo tak
bardzo chciałam być w innym miejscu niż w łodzi.
Tak
minął pierwszy dzień. Rano w domku nie było najgorzej, bo 25
stopni to nawet ciepło, nie...?
Na
zewnątrz niestety tak pięknie nie było - padał śnieg....ale
gdzie tam, idziemy na spacer... po spacerze obiad, i najpiękniejsza
część dnia - jazda konna. Nigdy nie dane mi było siedzieć na
koniu, a co dopiero jechać.
Moje
dzieciaki wsiadły na konie i jeździły, a ja zastanawiałam się
czy dam radę wsiąść na to piękne i szlachetne zwierzę...
I
muszę wam powiedzieć że na pewno jak długo będę chodzić po
ziemi, tak długo będę pamiętać ten dzień, w którym pierwszy
raz siedziałam w siodle...tak! Siedziałam w siodle.
Było
tak niesamowicie, tak pięknie, że brak mi słów, by móc wam to
opisać... niesiona przez siwego konia, który razem ze mną stanowił
jedność, może nie do końca tak, jak to napisałam, ale starałam
się by tak było.
40
minut minęło jak sekundy, było tak jak...jak w bajce.
Muszę
wam powiedzieć, że żal mi było rozstać się z końmi i stajnią,
choć moja przygoda z nimi trwała zaledwie 40 minut, ale
wystarczyła, by się w tych stworzeniach zakochać....
Na
pewno wrócę tam, a jazda konna stanie się moją nowa pasją ...już
planuję jak znów dosiąść rumaka...