środa, 11 kwietnia 2012

Wielka przygoda.


Święta Wielkiej Nocy...to czas zadumy, wybaczania...czas miłości.
Często spędzamy je w gronie rodzinnym za suto zastawionym stołem.
I tak w tym roku, im bliżej tych cudownych świąt, tym moje samopoczucie było coraz gorsze.
Choć wierzę w zmartwychwstanie, to jakoś te święta nie kojarzą mi się z wielką radością, choć powinny.
Cała męka Pańska, śmierć na krzyżu są tak okrutne i przygnębiające, że w żaden sposób samo zmartwychwstanie nie jest w stanie poprawić mi nastroju, a swoją drogą nie rozumiem, jak te święta mogą być radosne...?
W tym roku wizja spędzenia świąt za stołem w gronie rodzinki, z wymuszonym uśmiechem i uprzejmościami przerażała mnie.
Dlatego gdy mój Maciuś zaproponował, byśmy gdzieś pojechali, w mojej głowie szybko rodziły się pomysły gdzie....
W końcu gdy już ustaliliśmy gdzie i kiedy jedziemy, to muszę się przyznać , czekałam i nie mogłam się doczekać, odliczałam dni jak w wojsku...
Bałam się, że coś się nie uda, że nie pojadę, ale w końcu nadszedł dzień wyjazdu.
Sobota rano...święconka do kościoła, bagaże do samochodu i w drogę....
44 km od Łodzi - od celu dzieliła nas godzina...
...może trochę dłużej, jak kierowca się pogubi...hihi...tu nawet Basiunia z giepeesa NIE POMOGŁA...
Dojechaliśmy do mieściny o nazwie Bogusławice.
To nasze miejsce docelowe.
Pani zakwaterowała nas domku, w którym zimno jak diabli, ale z uśmiechem na twarzy powiedzieliśmy, że damy radę, choć w mojej głowie rodził się plan jak uniknąć zamarznięcia w domku letniskowym, gdzie temperatura na termometrze wskazywała 7 `C.
No ale i tak było super, bo tak naprawdę nie musiałam siedzieć w domu za stołem...
było BOSKO.
Odpaliliśmy grzejnik i postanowiliśmy grzać salony...
Było naprawdę zimno.
W końcu postanowiliśmy, że nas pogoda nie wystraszy i udaliśmy się na spacer, choć spacer w deszczu i przy kilku stopniach był nie lada wyczynem.
Wieczorem – ekstrema - zaszaleliśmy...było ognisko. Możecie mi wierzyć albo i nie, jak chcecie, ale siedziałam w wielką sobotę przy ognisku i grzałam sobie stopy...
Było tak cudownie ciepło od ognia, że gdyby nie to, że w plecy trochę wiało to nic nie przeszkadzało.
Było tak fajnie, że naprawdę nic mi nie przeszkadzało, gdyby kazano mi chodzić w ten deszcz, czy nawet mróz, chyba bym chodziła, bo tak bardzo chciałam być w innym miejscu niż w łodzi.
Tak minął pierwszy dzień. Rano w domku nie było najgorzej, bo 25 stopni to nawet ciepło, nie...?
Na zewnątrz niestety tak pięknie nie było - padał śnieg....ale gdzie tam, idziemy na spacer... po spacerze obiad, i najpiękniejsza część dnia - jazda konna. Nigdy nie dane mi było siedzieć na koniu, a co dopiero jechać.
Moje dzieciaki wsiadły na konie i jeździły, a ja zastanawiałam się czy dam radę wsiąść na to piękne i szlachetne zwierzę...
I muszę wam powiedzieć że na pewno jak długo będę chodzić po ziemi, tak długo będę pamiętać ten dzień, w którym pierwszy raz siedziałam w siodle...tak! Siedziałam w siodle.
Było tak niesamowicie, tak pięknie, że brak mi słów, by móc wam to opisać... niesiona przez siwego konia, który razem ze mną stanowił jedność, może nie do końca tak, jak to napisałam, ale starałam się by tak było.
40 minut minęło jak sekundy, było tak jak...jak w bajce.
Muszę wam powiedzieć, że żal mi było rozstać się z końmi i stajnią, choć moja przygoda z nimi trwała zaledwie 40 minut, ale wystarczyła, by się w tych stworzeniach zakochać....
Na pewno wrócę tam, a jazda konna stanie się moją nowa pasją ...już planuję jak znów dosiąść rumaka...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz