niedziela, 26 października 2014

Szakal

Październik to miesiąc półmaratonu Szakala.
Rok temu debiutowałam w tym biegu, a ten rok miał pokazać przede wszystkim, w jakim stopniu udało się poprawić swoją kondycję.
Ale od początku.
Gdy w zeszłym roku ukończyłam ów półmaraton, postanowiłam, że to wydarzenie biegowe wpisze się na stałe do mojego kalendarza.
Tak więc wyczekiwałam startu zapisów na „Szakala”, mniej więcej tak samo, jak na półmaraton Dwóch Mostów w Płocku.
Gdy ruszyła rejestracja, od razu się zapisałam.
Do października długo trzeba czekać, ale biegałam w różnych imprezach biegowych.
Nareszcie nadszedł 16 października, sądny dzień...
Nikomu się nie przyznawałam, ale bardzo chciałam pokonać trasę „Szakala” w czasie krótszym, niż 1:50, takie moje założenie.
Wiedziałam, że trasa ciężka, że będzie trudno, ale jakoś musiałam dać radę, dla siebie.
Gdy pomyślałam, że tydzień przed tym tak ważnym biegiem nie mam czasu, by zrobić trening, chodziłam struta i wściekła.
Ciężko było ze mną wytrzymać...niemal jak ze ćpunem na głodzie.
Do Arturówka dojechaliśmy z Madzią i Alkiem.
Kochani! Nie wiem, który to już bieg, na który wieziecie mnie i całą moją rodzinę. Serdecznie wam dziękuję.
Dojechaliśmy, odebraliśmy pakiety startowe i każdy gdzieś poszedł. !
1,5 km rozgrzewki.... Pierwsze 200 metrów było dość ciężkie, lecz później jakoś tak fajnie mi się biegło... pomyślałam,że fajnie by było, gdyby tak komfortowo pobiec cały dystans półmaratonu, ale cóż, taki wyczyn chyba jest nie do wykonania.
Gdy biegałam swoją rozgrzewkę, napotkałam na ścieżkach moją córkę, która wędrowała z Mirkiem, biegającym nami na NR.
Start coraz bliżej, wcześniej wizyta w toalecie, a w drodze powrotnej spotkanie z osobistym trenerem.
No a jak spotkanie z osobistym trenerem, to wytyczne do biegu …

Kiedy usłyszałam wytyczne, przez moją głowę przeleciała myśl, że po 10 km umrę na trasie, albo w optymistycznej wersji zejdę z trasy.
Dwunasta.,
Startujemy....poszły kobiety!
Biegnę.
...mijają mnie... - Niech sobie biegną. - myślę, - ja biegnę po swojemu...
Na początku pod górkę, później troszkę z górki i znów w górę ...na zakręcie stoi Michał.
Krzyczy: - Biegnij!
Biegnę, ale głowę mam pełną obaw...jak to będzie. Czy uda mi się czy nie …
Przy stawach mama z dzieckiem na spacerze.
Widzi, że biegną ludzie, lecz zamiast wziąć dziecko za rękę, pozwala, by dzieciak biegał od jednego brzegu alejki do drugiego.
Nie wiem jak go wyminąć, a na alejce są śliskie kamienie, biegnie się nie wygodnie.
Nagle dzieciak wyrasta przede mną, wpadam na niego,na szczęście łapię równowagę i dzieciaka.
Mamusia mówi coś do dziecka, ale ja już nie wiem, co, bo już biegnę dalej z podniesionym ciśnieniem.
Dobrze, że udało się wyhamować, inaczej dzieciak i ja pozostalibyśmy bez zębów....
Przede mną biegnie dziewczyna w niebieskiej koszulce z napisem Cecylia... doganiam ją i biegnę chwilkę przed nią, ale w mojej głowie rodzi się plan, by biec za kimś, na 10 kilometrze dziewczyna mnie dogania i biegnie przede mną.
Mogłabym ją wyprzedzić, bo czuję, że mogę, ale zaraz wąwozy, więc po co … nie ma sensu.
Na górce zrównujemy się.
Ale nadal po zbiegu Cecylia prowadzi.. niech prowadzi, trzymam się jej, bo ma całkiem niezłe tempo. Biegnie mi się dobrze, więc postanawiam ją mieć na oku, ale jednak biec za nią.
Na dwunastym kilometrze mija mnie Mariusz...
Krzywda...!
Wszyscy mnie mijają, a przecież wybiegli później.
Zastanawiam się, kto mnie jeszcze nie wyprzedził...
Nie mam pojęcia.
Chyba wszyscy dziś biegają szybciej niż ja.
No trudno, trzeba się z tym pogodzić.
Biegnę dalej osiemnasty kilometr, jeszcze trzy...
- Dobrze! - pomyślałam.
Przyspieszam, udaje mi się wyprzedzić Cecylię. Dostaję jakieś dziwnej mocy w nogach – biegnę bardzo szybko.. czuję, że zasuwam.
Nie wiem jakim tempem, ale biegnę.
Już mnie Cecylia nie dogania, mijają mnie jeszcze panowie, ale biegnę.
20 kilometr... jest! Jeszcze tylko jeden.
Widzę już metę... jeszcze kilka metrów... wow... jest! Na zegarku 1:49:57.
Udało się osiągnąć cel.
Na mecie moje dziewczyny...
...Wody!!! Wody!!!
Medal na szyi, a teraz czas odebrać jedzonko i koszulkę.
Gdy udało nam się ogarnąć już wszystkie związane z biegiem miłe formalności, rozpoczęliśmy piknik na schodach.
Były banany zakupione przez Madzię i Alka, było ciasto i zdjęcia, które pstrykali dziś Madzia i Krzysio.
V Półmaraton Szakala uważam za udany i zakończony...
Muszę się jeszcze pochwalić.
Otóż mieliśmy trzecie miejsce w kategorii mężczyzn M30 i trzecie miejsce drużynowo....
Daniel Romanowicz zajął drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej...
Jako drużyna daliśmy radę.
Wracamy za rok i walczymy o nowe nagrody.
Zabawa była przednia i kolejny raz udowodniliśmy, że potrafimy nie tylko biegać, ale też śmiać się i świetnie bawić :)
Dzięki, że jesteście :)



wtorek, 21 października 2014

Drugi raz....

Baszta, przepływająca Warta, królewskie ptaki w parku, termy... takie właśnie atrakcje czekają codziennie w Uniejowie..., ale raz do roku jest taki dzień, na który czekają wszyscy amatory biegania... w tym sezonie to data 19. dzień października....
To mój drugi z ośmiu już zorganizowanych ekologicznych biegów do term...
Impreza na medal - tak bym ją nazwała... trasa urocza, prowadząca pięknymi uliczkami Uniejowa, zastawionymi troszkę samochodami, prowadziła mostem do Lawendowych Term, stamtąd uliczką oblepioną kibicami wzdłuż pięknego parku, przez kładkę , która znów drżała, z długim podbiegiem, a jak jest podbieg, to potem można zbiec....
... znów uliczkami Uniejowa, w dół do ronda i podbiegiem na Rynek...
Miasto przyjaźnie nastawione do biegaczy... :)
Dziękujemy wszystkim kibicom … :)
Fontanny, muzyka, medale na Rynku, atmosfera wielkiego biegowego święta - to mi się podoba..., Ale po kolei.
Do Uniejowa mieliśmy dojechać busem.
Tak. Busem.
Zapakować wszystko i o 9:40 czy 10:40 wsiąść przy placu Kościelnym do busa!
Przed podróżą przeładowanym busikiem uratował nas Janusz.
Wieczorem w sobotę napisał, że jedzie i może nas ze sobą zabrać... z tego miejsca dziękujemy!!! :)
O 10.00 podjechał pod nasz blok, wszyscy zwarci i gotowi... ciasto, kotlety z cieciorki, banany do bagażnika, my do samochodu w plecakach woda a na twarzy uśmiech....
Jedziemy!
Droga upłynęła nam na pogaduchach, o wszystkim i o niczym :)
Dojechaliśmy wszyscy zadowoleni, samochód zaparkowany.
Przy wjeździe na parking powitała nas Magda, Alek z córka Natalią i Emila z Kamilem :)
Idziemy do biura zawodów... odbieramy pakiety startowe, pomału zbiera nam się drużyna dość pokaźnych rozmiarów... nadciągają Maciek z Tomkiem i córka Marceliną, Stanisław, Grzegorz jeden i drugi, Krzysztof... wooooow! Kto jeszcze ? Iza, Monika, Tomek i jego szczęśliwe spodenki...
Ale nas dużo :)
Jeżeli kogoś pominęłam, to przepraszam, nie zrobiłam tego celowo... :(
Do biegu mamy mnóstwo czasu, Marcelina z moimi dziewczynami świetnie się bawi...
Chwilę po przybyciu dzieciaki poszły biegać w biegu charytatywnym... My też pobiegliśmy w Biegu po serce zbója z term :) Pieniążki zbierane przeznaczone zostaną na protezę serca dla dzieci...
Mechanizm, który ratuje życie małym pacjentom.
Ratuje ich życie gdy serce nie chce poprawnie pracować :(
Więc na starcie biegu charytatywnego wstawiła się cała ekipa Łódź Running Team .
Zbliżał się czas, kiedy należało stawić się na start...
Dopchnęliśmy się do początku, w pewnej chwili zrobił się taki ścisk, że każdy chciał już usłyszeć sygnał startu.
Nie byle jaki sygnał bo strzał z armaty....
Wystartowaliśmy!
Na początku popychanie, tracę równowagę, ale udaje się ją odzyskać, biegnę.
Dobiegam do końca ulicy, wbiegam na most, pierwszy kilometr zaliczony :)
Woooooow! Jest moc!
...biegnę dalej ...do Lawendowych Term.
Biegnie się dobrze... ale co to?
Trzeci kilometr odcina mi prąd - walczę ze sobą i już wiem, że nie powinno się biegać po imprezie :)
Nigdy więcej wina przed biegiem !!!
Przez głowę przebiega myśl: - I po co to było...?
Jacek! Ewa! Zastrzelę was...
Biegnę...
Tomek Wybor z pomocą, krzyczy, dopinguje, przybijamy piątkę i zaczynam odzyskiwać moc, ale przede mną kolejne wyzwanie kładka,
Boże!
Ta kładka znów drży...
Nienawidzę kładki w Uniejowie :)
To najgłupsze miejsce w w tym pięknym mieście.
Czuję się tak, jakby mi odcięło nogi, niech się ta kładka kończy :( JAK NAJSZYBCIEJ
Zbiegamy z kładki, biegniemy w górę, po prawo zostawiamy rynek, kościół i do góry....
Teraz w dół.
Biegniemy... już jest rynek.
Tu znów Tomek po lewej :)
Krzyczy: - Jeszcze tylko kawałek i meta!
Po lewej Alek pstryka zdjęcia ... Jest podbieg, do góry …
Powtarzam sobie: - ... jeszcze tylko kawałek i finisz :)
Jest …. 48:28 gdzie jest medal?
Jest!
Znalazłam moją Sylwię, pomału odnajduję ekipę … Kolejni klubowicze wbiegają na metę.
Magda razem ze Stasiem, Maciek ze swoją nową życiówką :)
Jesteśmy w komplecie... Gratulacje, słowa pociechy, uśmiechy i wiadro endorfin :)
Na rynku zrobiliśmy sobie zdjęcie zobaczcie jakie super!

Udaliśmy się na parking, tam spotkaliśmy się by kosztować ciasto i kotlety :)
Posiłek regeneracyjny oferowany przez organizatorów został nieskonsumowany :)
Zjedliśmy, nawodniliśmy nasze organizmy i udaliśmy się na ceremonię rozdania nagród :)
Później losowanie numerów … Na podium stanęła nasza Jadzia Wiktorek.
A w losowaniu numerów poszczęściło się MAĆKOWI, KTÓRY WYLOSOWAŁ BIDON ISOSTARA.
Każdy z nas walczył ze swoim organizmem, ze swoimi słabościami.
Jedni te walkę wygrali, inni otrzymali niezapomnianą lekcję pokory... tak jak ja... nigdy więcej nie startuje na kacu :)
Ponieważ trochę nas w Uniejowie biegało (Janusz, przepraszam, ale skopiowałam twoja listę by nikogo już nie pominąć – wybacz);
Emilia Boczek
Monika Knoppek
Magdalena Korycka-Korzeniowska
Magdalena Ciepłuch-Szmytkowska
Jadwiga Wiktorek
Izabella Kwaśniewska-Karolak
Katarzyna Suska
Maciej Jagusiak
Tomasz Markiewicz
Grzegorz Kubicki Qubik
Grzegorz Kubicki Senior
Janusz Milczarek
Krzysztof Borys
Stanisław Laszczak
Sebastian Regulski
Michał Adamkiewicz
Grzegorz Kordelas
Maciej Suski
oraz dwie osoby gościnnie:
Tatiana Nagocka i Andrzej Rzeźnicki
A wspierali i kibicowali:
Paweł Michalski
Aleksander Korzeniowski
Kamil Piłatowski
Tomasz Wybor
DZIĘKUJEMY !!!
Szczególne podziękowania dla dzieciaków: Marceliny, Kamili i Sylwii... oraz mężów i żon...
Wszystkim serdecznie dziękujemy :) I wracamy większą ekipą za rok :)



czwartek, 16 października 2014

Przemyślenia bezrobotnego .

Jeden z portali ogłoszeniowych w internecie, który zamieszcza ogłoszenia o pracy, przeprowadził analizę rynku pracy i wysnuł wnioski.
Zebrał je i opublikował w artykule Dlaczego firmy w Polsce nie mogą znaleźć odpowiednich pracowników?
Analiza sięga 12% bezrobocia i mnóstwa miejsc pracy. Zastanawiają się jak to jest, że przy tak dużej liczbie wakatów i tak dużym bezrobociu, pracodawcy mają problemy z odnalezieniem pracownika, który na swoim stanowisku będzie kompetentny i odpowiedzialny.
Na koniec dochodzą do wniosku, że ludzie są źle przygotowani do pracy na studiach, nie posiadają doświadczenia i tak dalej..
Przeczytałam ten artykuł, ponieważ bezpośrednio jestem tematem zainteresowana.
Szukam pracy, więc każdy artykuł, każde ogłoszenie z mojej branży jest czytane i analizowane. Niestety - artykuł mnie zaskoczył.
Jak zorientowałam się, studiując umieszczone pod nim komentarze, większość internautów będących w takiej samej sytuacji jak ja, też jest zaskoczona.
No... ale dlaczego? - ktoś by zapytał... ludzie są niekompetentni , niedouczeni... więc pracodawca ma problem..
I tu się nie zgadzam...
Polscy pracodawcy nie szukają wykwalifikowanego personelu.
Przepraszam teraz wszystkich mądrych i inteligentnych specjalistów.
Przedsiębiorcy sami nie wiedzą, kogo szukają...
Doświadczenie wiek, wygląd... co ma największe znaczenie ?
Ktoś by powiedział doświadczenie... no w zasadzie logiczne.. ale nasz przedsiębiorca szuka młodych, inny powie: - Dobrze... młodzi muszą mieć szansę...
Tak.
Młodzi muszą mieć szanse, ale ci starsi też.. młodszy powinien uczyć się od starszego... ale by mógł się uczyć od starszego, ten starszy, doświadczony, powinien mieć pracę, a nie siedzieć w domu i rozsyłać swoje CV jak dżumę po pracodawcach.
Powinien być w firmie i zarabiać dla firmy pieniądze, powinien uczyć młodego, by ten mógł przejąć po nim stery... która firma tak działa?
Żadna...
Polski pracodawca szuka człowieka, który będzie głupszy od niego, młodego, by móc go uformować i najważniejsze, kogoś bez doświadczenia... by móc go wyrolować...
To straszne, ale tak to wygląda...
Prosty przykład.
Poszłam na rozmowę w sprawie pracy... sklep z koszulami.
Nie sprzedawałam wcześniej koszul, ale znalazłam informacje o typach mankietów, kołnierzyków... jaki kołnierzyk do krawatu, muchy , nawet do kształtu twarzy.
Jak mierzyć, jak dobrać … i tak dalej.
Przeczytałam, nauczyłam się.
Jednym słowem - przygotowałam się do rozmowy.
Pojechałam, byłam wcześniej.
Weszłam i przedstawiłam się.
Na powitanie słyszę od Pani, że jest właścicielką i od pięćdziesięciu lat szyje koszule.
Na oko pani w moim wieku (nie mam czterdziestu).
Nieważne, rozmowa kręci się wokół mojej osoby... dyspozycyjna, czy mogę sprzątać, ile chcę zarabiać...
Nie pada ani jedno pytanie dotyczące technik sprzedaży, ani jedno o znajomości asortymentu...
Jak można wybrać dobrego pracownika, skoro na rozmowie - nie wiedzieć czemu - nie są sprawdzane jego umiejętności...
Często rekrutacja prowadzona jest przez ludzi młodszych od nas, nie znających specyfiki stanowiska, nie mających pojęcia o tym, jakimi cechami powinien odznaczać się kandydat... Wszystko to powoduje, że ludzie z doświadczeniem tracą pracę, na próżno szukają jej później w innych miejscach, a pracodawcy zatrudniają durnowatych pracowników, z których nie maja pożytku poza satysfakcją, że pracownik jest głupszy od właścicieli.
Tak wygląda rynek pracy w Polsce.
Nie liczy się doświadczenie czy umiejętności.
Liczy się wiek i wielu wypadkach wygląd... straszne, ale tak jest!
Taka sytuacja będzie utrzymywać się nadal, chyba że pracodawcy zaczną myśleć, a co za tym idzie doceniać nie tylko siebie, ale doświadczonych pracowników, którzy znają się na tym, co robią i nie zagubili jeszcze etosu pracy :)

sobota, 11 października 2014

Lek na zło....

Tak, jak obiecałam... 200 stron minęło, a ja uroniłam kilka litrów łez...
Odpowiedzialną za tę sytuacje czynię Panią Ninę George, autorkę książki pt. „ Lawendowy pokój”.
Kiedy okazało się, że jestem szczęśliwą posiadaczką owej książki, wracając do domu nie mogłam doczekać się chwilki, w której będę mogła zanurzyć się w słowach tej historii.
Nadszedł czas smakowania, degustacji...
Pochłonęła mnie bez reszty... w sobotę zakupiona otrzymała nowe życie, dziś już została skonsumowana, a jej smak rozlewa się po moich szarych komórkach i robi niezły bałagan w moich myślach.
Książka napisana z niebywałym wyczuciem słowa... każda chwila z opowieścią to prawdziwa ekstaza, prawdziwy posiłek w najlepszej restauracji świata... ta książka to mój spacer po Paryżu nocą...
...i nie dlatego, że opisuje Paryż w nocy, tylko jest tak przyjemne, jak spacer w mieście miłości.
Przyznam się, że niektóre cytaty z książki znałam, zanim książka trafiła do mojego księgozbioru. Niezwykła powieść o miłości, życiu, cierpieniu...o szczęściu, które doceniamy, gdy już go nie ma. O dumie, niewiedzy... o naszych ambicjach, zranionych duszach.
Opowieść o konsekwencjach naszych decyzji... o tym, że w miłości nie trzeba myśleć... trzeba czuć!
Miłość to taniec, któremu powinniśmy oddać się w całości... któremu poddaje się nie tylko ciało, ale również umysł.
Książka uczy nas czuć.
Zwraca naszą uwagę przede wszystkim na wartość miłości, ukazując jej piękno w każdym aspekcie.
Poza miłością ukazuje książkę w dość nietypowej roli – roli farmaceutyku.
Leku, który ma leczyć z przypadłości życiowych... ma być medycyną na nasze złe samopoczucie, na nasze nieudane życie... Mówi o książce, jak o wspaniałym cudownym leku, który staje się drogowskazem... o tym, że czytając książki stajemy się zuchwali, bo mamy własne zdanie, potrafimy czasem powiedzieć NIE... To książka o książce, jej cudownej mocy, jej smaku, jej wyrafinowanym wyglądzie i tajemniczości...
Krótko mówiąc - to zbiór wyrafinowanych słów, porównań, uczuć wplecionych w piękną historię miłości.
Która trwa nawet po śmierci...
Taka historię snuje i pozwala nam smakować autorka „Lawendowego pokoju”.
Z całego serca polecam!
Słowa powinny kosztować....
Kochać to czasownik, określa czynność... zatem trzeba ją wykonać. Mniej gadać, więcej robić. Nieprawdaż? ”

sobota, 4 października 2014

Powrót :)

Planowałam to już jakiś czas temu... i co?
Nadchodziła sobota nie udawało się :(
Ponieważ mój Maciek nie wrócił do domu w piątek, postanowiłam iść na parkrun.
Miałam w planie trening 16 km, więc do parku mam 5, z parku tyleż samo i 5 z biegaczami w parku... a moja decyzja została podbudowana super fundamentem w postaci światowego dnia parkrunu i bicia rekordu Guinnessa.
Wstałam wcześnie :) Ubrałam się, zjadłam śniadanko i wypiłam małą czarną.
Gotowa do biegania :)
Wystawiłam głowę za drzwi - zimno :) Oj zimno, może trzeba się wrócić i dozbroić.
...ale myślę: ...nie... w zasadzie nie, przecież biegnę.
Pierwsze 5km do parku pokonałam w samotności :)
Dotarłam do parku, a tam już zbierają się biegacze, witają :) przybijają piątki, uśmiechają się. Nawet jest pan Rower, czy jakoś tak... nazywa się właśnie tak kawiarnia na rowerze.
Można kupić sobie kawę , herbatę
Fajnie, że wpadł.
Spotkałam Grzesia, Janusza, Roberta, Tygrysice też się pojawiły.
Później, gdy już zrobiłam rozeznanie, okazało się, że znajomych jest co niemiara.
Oczywiście nie zabrakło również Doktorka, który jak zawsze stał na posterunku i pstrykał wszystkim fotki.
Około dziewiątej stanęliśmy na starcie i po „ogłoszeniach parafialnych” wystartowaliśmy.
Wszyscy ruszyli jak burza i biegli szybko, a ja postanowiłam sobie tak biec jak na treningu, no może ciutek szybciej.
Jedno okrążenie, na drugim padła Mp3, drugie okrążenie, biegnę sobie, mijam ludzi...
Ktoś krzyczy: Dawaj Kaśka! Jesteś trzecia!
- Co? Myślę – Trzecia...? … jak to możliwe w takim ślimaczym tempie, ale biegnę dalej.
Po finiszu ustawiam się w kolejce z kodem do zeskanowania, za mną staja kolejni biegacze.
Nagle jakiś pan podchodzi do mnie i mówi „ Goniłem panią, ale mi się nie udało ''
Tak stoję i myślę: Jak to, gonił mnie i nie dogonił , jak to...? Niemożliwe.
Po zeskanowaniu kodu Doktorek pstryknął nam fotkę z Szymonem – Szakale nas nie gryzą.
Postanowiłam pożegnać się ze starszyzna klubową i uciekać do domu :)
Po przebiegnięciu w drodze powrotnej kilometra jakiś pan na rowerze wyprzedza mnie i mówi:
- Jak to? 5 km w parku i jeszcze biegniesz...?
- No biegnę... - odpowiadam - na dziś mam zaplanowane 16 km.
Popatrzył na mnie, uśmiechnął się i pojechał nie dowierzając.
Potem spoglądał na mnie jeszcze kilka razy :)
Dobiegłam do domu, wzięłam prysznic i rozpoczęłam nowy dzień :)
Początek dnia uważam za udany :) Wizyta w Parku Poniatowskiego, spowodowała, iż na mojej twarzy pojawił się uśmiech, który moje dzieci troszkę starły później.., ale początek dnia pozytywny:)
Ludzie nareszcie uśmiechnięci. Dziś niekoniecznie liczy się tylko wynik, ale ważniejsze, by uścisnąć dłoń, uśmiechnąć się.
Stanąć i pożartować :)
Dziś Parkrun zyskał nowe oblicze w moich oczach... będę częstszym bywalcem tej fajnej imprezy biegowej i mam nadzieję, że mój Maciek również będzie pojawiał się ze mną :)
Dziękuję wszystkim biegaczom, którzy byli dziś w Parku Poniatowskiego i wspólnie podjęli trud pokonania 5 km pięknymi, pomalowanymi przez panią jesień alejkami parku :)
Park wyglądał naprawdę uwodzicielsko, korony drzew pomalowane w ciepłych barwach, a pomiędzy nimi promienie porannego słońca... magia :)
Uwierzcie mi, a jeżeli mi nie wierzycie, to wpadnijcie za tydzień i sami sprawdźcie :)