niedziela, 20 września 2015

Walka z samą sobą

To był bardzo ciężki bieg.
Dawno tak ciężko mi się nie biegło.
Półmaraton w Łowiczu...
Ale od początku.
Rano przyjechał po nas Krzysztof Borys, spotkanie wyznaczone pod McDonaldem na 8:45, w zasadzie zakończyło się sprinterskim biegiem Maćka po dowód osobisty do domu i odebraniem go prawie spod bloku.

Ale... żeby nie było tak, że tylko my nawaliliśmy :) to Krzysztof zapomniał zabrać też pewnej rzeczy, więc podróż rozpoczęliśmy po uzupełnieniu stanów.
Ruszyliśmy... droga - w zasadzie prosta - wiodła nas do celu.
Zaparkowaliśmy w Łowiczu na parkingu sklepu o wdzięcznej nazwie Biedronka :), a w pobliżu zacumowało również kilku znajomych.
Ruszyliśmy ku przygodzie - stadion i biuro zawodów – samopoczucie, powiem szczerze, fatalne. Jak tylko zobaczyłam bieżnię, powiedziałam, że już jestem zmęczona.

Odebraliśmy numery startowe i przybiliśmy piątkę z Magdą, Alkiem i innymi kolegami i koleżankami połączonych z nami pasją biegania (Proszę, nie obrażajcie się, że wszystkich was nie wymieniam, zajęłoby to pół strony, ale każdego z was serdecznie pozdrawiam).

Do biegu zostało około 60 minut.
Poszliśmy do auta by zabrać ciuchy do przebrania, zrobiliśmy sobie szatnię na parkingu :)
Gdy wszyscy byli gotowi, postanowiliśmy udać się na stadion.
Tam klubowa „torpeda” już rozgrzewała swoje mięśnie.
Zrobiłam kilka kółeczek - chyba trzy - i doszłam do wniosku, że to nie mój dzień. Popatrzyłam, czy mam wszystko... zegarek- jest, opaska polecona przez mistrza Jagodę – jest.
Guma do żucia jest i moje specjalne żele są :)
Mogę startować.

Ustawiliśmy się na starcie, tam przemówienie wszystkich dygnitarzy, wyjaśnienia i odliczanie do startu.
Stoję gdzieś w połowie.
Wcale nie czuję tego biegu.
Idąc za radą Mistrza Jagody przypominam sobie swój najlepszy bieg.
Trochę pomaga.

Strzał i pobiegliśmy...
Pierwsze kółeczko... pierwsza piątka ciężko, drugą biegnę sama...
Czy to na pewno moje nogi?
Czy ja nie włożyłam czasem cegieł zamiast butów...?
Tak ciężko nie biegło mi się … nie pamiętam... Trzecie kółeczko, a ja jak nie miałam mocy, tak nie mam...
Nic nie pomaga, ani moje magiczne żele, ani woda.
Nic, nawet wizualizacja celu nie pomaga... Przyśpieszam …. spoglądam na zegarek i wydaje mi się, że przyspieszam.
Co jest...? Biegnę sama, ciężko tak samemu... dogania mnie Włodek i biegniemy chwilkę razem....
Mówię mu, żeby nie czekał na mnie, bo ja nie mam siły.
Z nieba w ramach solidarności...
Nie... niebo z żalu nad moją osobą zaczęło płakać.
Biegnie mi się ciężko.
Czwarte kółko to masakra :(
Biegnę... i biegnę... i mam wrażenie, że się nie przemieszczam....
Ostatnia prosta.
Przyspieszam.

Wpadam na stadion i słyszę: - Ciśnij, Kasia… Dopiero teraz poczułam moc, na samej bieżni minęłam cztery osoby i finiszowałam z tempem 3:29.
Ostatnie metry kończę w deszczu, spoglądając na zegar na mecie.
Dostaję medal, gratulacje...
To był ciężki bieg dla mnie.
Dawno nie biegło się tak ciężko, jak dziś :(

Idę po plecak, by się przebrać, wracam na stadion i postanawiam czekać na Maćka....
Wpada na metę zmęczony ale bardzo zadowolony.
Siada na murawie, a deszcz nadal pada....
- Nie widać że się spociłem. - rzuca Maciek... Wywołuje to na twarzy uśmiech.
Na murawie pojawia się Krzysio.
Idziemy do szatni a później na halę.
Zdajemy czipa i odbieramy pakiety metowe, czy jak tam je nazwać ….
Zaglądam do środka i... nie ma doniczki!
W tym roku nie dostałam doniczki :(
Smuteczek :(
Za to są krówki, soczek … pieczareczki... i inne smakoty. Jemy posiłek regeneracyjny.
Ziemniak, surówka i kawałek mięsa w jakimś dziwnym sosie ….
Jemy ciasto czekoladowe z gruszkami i jest fajnie.
Szkoda tylko, że nie było czasu, by usiąść na chwilkę i pogadać. Jakoś tak szybko się zwinęliśmy :(
No nic... bieg uważam za udany :)

Trasa w miarę zabezpieczona, ale organizator ostrzegał, że bieg odbędzie się przy ograniczonym ruchu samochodowym.
Szkoda, że nie wszyscy wiedzą, co to znaczy i koniecznie chcieli przejechać biegaczy...

My naprawdę jesteśmy nieszkodliwi, czasem tylko chcemy pobiegać.... Nie trzeba nas rozjeżdżać...
Szkoda też że nie było na trasie oznaczeń co kilometr... ale tak już jest w Łowiczu.
Za to medal pierwsza klasa :)

Towarzystwo jak zawsze Super :) Dziękuje bardzo Krzysztofowi Borysowi, że dzięki jego uprzejmości udało nam się dotrzeć na miejsce, by móc przeżyć tę przygodę.
Biorąc pod uwagę, że ciężko mi było w czasie tego biegu, to wynik cieszy bardzo :) k/30 7 miejsce i 17 kobieta na 84 startujące - nie jest źle.

Gratulacje dla naszej torpedy :) Magdaleny Ziółek 4 w open kobiet :) BRAWO!!!!!
Jednym słowem impreza udana.
Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy do domu. Zakończyliśmy tym samym przygodę z jesiennym łowickim półmaratonem.

niedziela, 13 września 2015

16670

Jakiś czas temu mistrz Pan Jagoda zamieścił w internecie post, informujący o dość nietypowym biegu na 10 mil.
Bieg niedaleko, bo w Pabianicach.
A idea o tyle fajna,że przypominająca pewne wydarzenia historyczne... I takie biegi lubię.

Święty Maksymilian Kolbe jest patronem Pabianic.
Zmarł męczeńską śmiercią w obozie koncentracyjnym, do którego trafił 28 maja 1941. Otrzymał numer 16670.
Podczas apelu w obozie 29 lipca 1941 dobrowolnie wybrał śmierć głodową, w zamian za skazanego współwięźnia Franciszka Gajowniczka, który był w grupie 10 więźniów skazanych na śmierć za ucieczkę z obozu jednego z więźniów.
Aby uczcić bohaterską śmierć w obozie, bieg ma dystans 16 670, jak numer obozowy Maksymiliana Kolbe.

Rano pod McDonaldem czekał na nas Tomek.
Szybko, szybko.. do samochodu i kierunek na Pabianice.
Dojechaliśmy na miejsce bez wielkich przygód.
Biuro zawodów - tak jak zawsze - w hotelu.
Na miejscu okazało się że, w zasadzie bieg został już rozegrany.
Po terenie biura zawodów, spacerowali, truchtali Kenijczycy( podium obstawione).
Odebraliśmy numery startowe i czipy. W biurze spotkaliśmy jeszcze Krzysztofa Colonna -Walewskiego.
Po krótkim przygotowaniu i rozmowie z Magdaleną Smurlik, Krzysztofem i jego kolegą, postanowiliśmy iść na stadion i zbadać stan bieżni.
Okazała się dość mocno ubita.
Po stadionie biegał już nasz klubowy kolega Mariusz Szaflik.

Do startu zostało 30 minut, trzeba by się rozgrzać. Parę kółeczek po stadionie dobrze zrobi.

Cztery okrążenia stadionu, a ja mam dość. Co jest nie tak?
Mówię do chłopaków: - Ja już mogę jechać do domu... już się zmęczyłam..
Idziemy pod scenę - tam ksiądz odmawia krótką modlitwę, ktoś prowadzi rozgrzewkę i ustawiamy się na starcie. Szukamy jeszcze koszulek z literkami, bo oprócz biegu na cześć Maksymiliana Kolbe to jeszcze bieg charytatywny.
Odliczanie, stoję na końcu.... Pistolet nie chce wystrzelić, ale na słowo ,,start” ruszamy.

Ruszyliśmy... biegniemy.
Trasa troszkę inna niż na Półmaratonie Pabianickim. Biegniemy w odwrotną stronę, robimy tam zakładkę i biegniemy już trasą taką, jak na początku półmaratonu... Przyznam szczerze, że gdyby nie zegarek, nie miałabym pojęcia, który to kilometr biegu.
Przebiegamy koło kościoła.
Tam dwie wielkie korony z wizji Maksymiliana Kolbe - biała i czerwona.
Biegniemy dalej, spoglądam na zegarek... zbliża się 5 km, a wody nie ma, choć miała być na piątym kilometrze.
Nadal nie znajduję oznakowań trasy...
Wyprzedzam kilka osób, ale mam wrażenie, jakby wszyscy biegli przede mną. Ja na samym końcu, staram się gonić peleton, którego nie widzę przed sobą … sześć kilometrów za mną, a wody nie ma. Gdzie ta woda...??

Biegnę znów sama... jak źle się biegnie samemu tym bardziej że mam już osiem kilometrów, a nogi jakieś ciężkie... Przydałby się ktoś, kto by trochę zmotywował... I tu nagle po kilku sekundach przed sobą spostrzegam sylwetkę biegacza... Jest - myślę.
Teraz tylko go dogonić :)
Łatwiej pomyśleć niż zrobić, ale jakoś biegnę i dopadam gościa.
Jest już mój, teraz tylko nie pozwolić, by mnie wyprzedził. Daleko przede mną widzę kolejną sylwetkę.
Dobiegam do niej i biegniemy razem, zbieramy jakiegoś chłopaka, który mówi, że nie daje rady, ciągniemy go ze sobą, mobilizując do dalszej pracy.
Przed nami nie biegnie nikt. Wpadamy w zakręt, długa prosta... dobiegamy do skrzyżowania i nie wiemy, którędy biec. Aż dziwne, że trasa siedemnastokilometrowego biegu nie została oznaczona. Pytamy jakiś ludzi, stojących na poboczu: - Biegli tu jacyś ludzie?
- Tak tak biegli tędy...
Biegniemy.
Doganiamy kolejnych biegaczy.
Kamień z serca.. Nie będę ostatnia. Tak naprawdę to jedyny lęk jaki mi towarzyszył.
Bałam się przybiec ostatnia. Kolejne skrzyżowanie i znów nie wiemy jak biec, krzyczymy z daleka:
- Gdzie biec?
Strażak obstawiający trasę patrzy na nas jak na Marsjan... Dobiegamy, zwalniamy prawie do zera i pytamy na nowo, gdzie mamy biec.

Obywatel ogarnął, wyciągnął rękę i pokazał...

Do końca biegu zostały trzy kilometry, woda!
Łapię kubeczek z wodą , jeden z moich towarzyszy odpuszcza, ja biegnę dalej... Drugi trochę przyspiesza, ja nie mam aż tyle siły, ale spoglądam na zegarek - tempo utrzymane, nie zwalniam.
Myślę: - Jest dobrze.
Pani ze straży mówi:- ... jeszcze tylko kawałek.... do mety zostały nie całe dwa kilometry.
Biegnę. Jedna prosta, zakręt i ostatnia znana już prosta, prowadząca na stadion, tu jeszcze bieżnia i jest!
Meta na zegarku 1:22:40
Plan prawie wykonany.
Na starcie marzyło się 1:20, a jest o dwie minuty więcej, ale jakoś mi to chyba nie przeszkadza.
Na mecie dostaję medal, gratulujemy sobie z kolegą, z którym pokonujemy ostatnie kilometry.
Za barierkami stoi Magda i robi zdjęcia.

Piję wodę i leżę na trawie boiska, na którym, jak się okazuje, czeka mnie niespodzianka.
Podchodzi do mnie jakiś pan i słyszę: - Przepraszam, czy mogłaby pani zejść z boiska? My tu gramy mecz.

Przepraszam, zbieram się i uciekam... Jakaś baba wlazła dzieciakom na boisko... Brawo ja!

Czekamy na kolejnych zawodników,Przybiega Krzysiek, Tomek i Maciek.
Wszyscy jesteśmy zadowoleni, bieg można uznać za udany. Idziemy oddać czipy i odebrać pakiety startowe. Dostajemy piękne medale okolicznościowe i talon na żurek.
Tomek z Maćkiem pochłaniają żurek, chwaląc jego zalety. Do tej chwili nie wiem, czy tak dobry był, czy sobie tak kpili :)
Odczytuję wiadomość z wynikiem...
Szósta kobieta! Nie najgorzej....
Idziemy obejrzeć dekorację... pierwsze miejsca oczywiście Kenia.
Nie udało się stanąć na pudle, ale mam satysfakcję z szóstego miejsca, biorąc pod uwagę że cztery pierwsze to biegaczki, zarabiające bieganiem na życie...
Ale wygrałam bon na 100 PLN do GoSportu.
Zawsze to coś :)
Wracaliśmy do domu w super nastrojach.
Tak dobrze się bawiliśmy, że musieliśmy opracować szybki skrót zjazdu z autostrady przy Ikei :)
Dzięki Tomek za super towarzystwo i transport :)
Zabawa przednia, gdyby nie kilka niedociągnięć związanych z oznakowaniem, a w zasadzie brakiem oznakowania trasy.
Bieg był super :)

Może za rok ???


czwartek, 10 września 2015

Szyk i elegancja.

Dla mnie ikona dobrego smaku, elegancji i emancypacji...
Kobieta, która pozwoliła nam wyzwolić się z ciasnych gorsetów, założyć spodnie i poczuć się swobodnie.
Zawdzięczamy jej ,,małą czarną” i sztuczną biżuterię, no i oczywiście perfumy Chanel 5.
Niesamowita kobieta, która od początku musiała sama sobie radzić.

Ale nie tak miało być - dziś miało być o książce ,,Coco Chanel - sypiając z wrogiem”.
Książka porusza trudny temat współpracy z niemieckim wywiadem mojej ikony stylu.
Pokazuje, jak ciężko żyło się w Paryżu w czasie okupacji... jak bardzo trudne decyzje musieli podejmować ludzie, biorący udział w tej makabrycznej sztuce napisanej przez Hitlera.
Paryż pogrążony w chaosie wojny i jedna kobieta, która chcąc ratować swoje imperium i swoją rodzinę...

No dobrze, ale od początku...
Biedna dziewczynka z przyklasztornego sierocińca, pokazuje, że warto jest ciężko pracować i sięgać po marzenia. Książka, choć biografia, to czyta się świetnie.
Całe mnóstwo dat, faktów, popartych dokumentami, zdjęciami z prywatnego archiwum. Ukazuje Coco jako kobietę, która jest z jednej strony silną jednostką, z drugiej zaś cierpiącą z braku miłości...
Chanel cały czas tworzy, choć tak naprawdę nie potrafi szyć, nie potrafi rysować (nigdy nie przeniosła swoich projektów na papier, zawsze powstawały na modelkach), miała świadomość swojej niedoskonałości.
Uwielbiała pracę, zawsze jako pierwsza pojawiała się w pracowni, szanowała swoich pracowników i bardzo dotknęło ją, gdy zastrajkowali i nie pozwolili jej wejść do tejże pracowni.
Książka napisana językiem prostym, dostępnym. Podział na rozdziały to takie etapy z życia Coco...
Jednym słowem - korki na trasie ,,pracusia - dom” pozwoliły na przeczytanie książki w ekspresowym tempie. Jestem zadowolona, że książka ta wpadła w moje ręce..
Chanel - moja idolka, pomysłowa kobieta, która walczyła i podkreślała zawsze swoją niezależność. Kochająca wielu mężczyzn i tracąca tych, których kochała, zbyt szybko.
Uzależniona od narkotyków, pomagająca innym, nie zawsze z dobrego serca, czasem z wyrachowania.
Stworzyła imperium, które przetrwało do dziś...
W 2010 roku flakon jej perfum, który został stworzony przez perfumiarza z Rosji specjalnie dla niej, sprzedawał się na świecie co 30 sekund.
Prosta butelka i cudowne połączenie jaśminu, róży, irysów.....i tajemnicy.
Zapach, który każda kobieta chciała posiadać...” Bo kobieta bez zapachu, to kobieta bez przyszłości”
Osobiście jestem zachwycona książką Hal Vaughan...
Polecam!
Może wy też pokochacie Gabrielle Bonheur Chanel, małą kobietę, która odmieniła kobiecy świat.
Pokazała że spodnie też mogą być kobiece i sexy....