Jakiś
czas temu mistrz Pan Jagoda zamieścił w internecie post,
informujący o dość nietypowym biegu na 10 mil.
Bieg
niedaleko, bo w Pabianicach.
A
idea o tyle fajna,że przypominająca pewne wydarzenia historyczne...
I takie biegi lubię.
Święty
Maksymilian Kolbe jest patronem Pabianic.
Zmarł
męczeńską śmiercią w obozie koncentracyjnym, do którego trafił
28 maja 1941. Otrzymał numer 16670.
Podczas
apelu w obozie 29 lipca 1941 dobrowolnie wybrał śmierć głodową,
w zamian za skazanego współwięźnia Franciszka Gajowniczka, który
był w grupie 10 więźniów skazanych na śmierć za ucieczkę z
obozu jednego z więźniów.
Aby
uczcić bohaterską śmierć w obozie, bieg ma dystans 16 670, jak
numer obozowy Maksymiliana Kolbe.
Rano
pod McDonaldem czekał na nas Tomek.
Szybko,
szybko.. do samochodu i kierunek na Pabianice.
Dojechaliśmy
na miejsce bez wielkich przygód.
Biuro
zawodów - tak jak zawsze - w hotelu.
Na
miejscu okazało się że, w zasadzie bieg został już rozegrany.
Po
terenie biura zawodów, spacerowali, truchtali Kenijczycy( podium
obstawione).
Odebraliśmy
numery startowe i czipy. W biurze spotkaliśmy jeszcze Krzysztofa
Colonna -Walewskiego.
Po
krótkim przygotowaniu i rozmowie z Magdaleną Smurlik, Krzysztofem i
jego kolegą, postanowiliśmy iść na stadion i zbadać stan bieżni.
Okazała
się dość mocno ubita.
Po
stadionie biegał już nasz klubowy kolega Mariusz Szaflik.
Do
startu zostało 30 minut, trzeba by się rozgrzać. Parę kółeczek
po stadionie dobrze zrobi.
Cztery
okrążenia stadionu, a ja mam dość. Co jest nie tak?
Mówię
do chłopaków: - Ja już mogę jechać do domu... już się
zmęczyłam..
Idziemy
pod scenę - tam ksiądz odmawia krótką modlitwę, ktoś prowadzi
rozgrzewkę i ustawiamy się na starcie. Szukamy jeszcze koszulek z
literkami, bo oprócz biegu na cześć Maksymiliana Kolbe to jeszcze
bieg charytatywny.
Odliczanie,
stoję na końcu.... Pistolet nie chce wystrzelić, ale na słowo
,,start” ruszamy.
Ruszyliśmy...
biegniemy.
Trasa
troszkę inna niż na Półmaratonie Pabianickim. Biegniemy w
odwrotną stronę, robimy tam zakładkę i biegniemy już trasą
taką, jak na początku półmaratonu... Przyznam szczerze, że gdyby
nie zegarek, nie miałabym pojęcia, który to kilometr biegu.
Przebiegamy
koło kościoła.
Tam
dwie wielkie korony z wizji Maksymiliana Kolbe - biała i czerwona.
Biegniemy
dalej, spoglądam na zegarek... zbliża się 5 km, a wody nie ma,
choć miała być na piątym kilometrze.
Nadal
nie znajduję oznakowań trasy...
Wyprzedzam
kilka osób, ale mam wrażenie, jakby wszyscy biegli przede mną. Ja
na samym końcu, staram się gonić peleton, którego nie widzę
przed sobą … sześć kilometrów za mną, a wody nie ma. Gdzie ta
woda...??
Biegnę
znów sama... jak źle się biegnie samemu tym bardziej że mam już
osiem kilometrów, a nogi jakieś ciężkie... Przydałby się ktoś,
kto by trochę zmotywował... I tu nagle po kilku sekundach przed
sobą spostrzegam sylwetkę biegacza... Jest - myślę.
Teraz
tylko go dogonić :)
Łatwiej
pomyśleć niż zrobić, ale jakoś biegnę i dopadam gościa.
Jest
już mój, teraz tylko nie pozwolić, by mnie wyprzedził. Daleko
przede mną widzę kolejną sylwetkę.
Dobiegam
do niej i biegniemy razem, zbieramy jakiegoś chłopaka, który mówi,
że nie daje rady, ciągniemy go ze sobą, mobilizując do dalszej
pracy.
Przed
nami nie biegnie nikt. Wpadamy w zakręt, długa prosta... dobiegamy
do skrzyżowania i nie wiemy, którędy biec. Aż dziwne, że trasa
siedemnastokilometrowego biegu nie została oznaczona. Pytamy jakiś
ludzi, stojących na poboczu: - Biegli tu jacyś ludzie?
-
Tak tak biegli tędy...
Biegniemy.
Doganiamy
kolejnych biegaczy.
Kamień
z serca.. Nie będę ostatnia. Tak naprawdę to jedyny lęk jaki mi
towarzyszył.
Bałam
się przybiec ostatnia. Kolejne skrzyżowanie i znów nie wiemy jak
biec, krzyczymy z daleka:
-
Gdzie biec?
Strażak
obstawiający trasę patrzy na nas jak na Marsjan... Dobiegamy,
zwalniamy prawie do zera i pytamy na nowo, gdzie mamy biec.
Obywatel
ogarnął, wyciągnął rękę i pokazał...
Do
końca biegu zostały trzy kilometry, woda!
Łapię
kubeczek z wodą , jeden z moich towarzyszy odpuszcza, ja biegnę
dalej... Drugi trochę przyspiesza, ja nie mam aż tyle siły, ale
spoglądam na zegarek - tempo utrzymane, nie zwalniam.
Myślę:
- Jest dobrze.
Pani
ze straży mówi:- ... jeszcze tylko kawałek.... do mety zostały
nie całe dwa kilometry.
Biegnę.
Jedna prosta, zakręt i ostatnia znana już prosta, prowadząca na
stadion, tu jeszcze bieżnia i jest!
Meta
na zegarku 1:22:40
Plan
prawie wykonany.
Na
starcie marzyło się 1:20, a jest o dwie minuty więcej, ale jakoś
mi to chyba nie przeszkadza.
Na
mecie dostaję medal, gratulujemy sobie z kolegą, z którym
pokonujemy ostatnie kilometry.
Za
barierkami stoi Magda i robi zdjęcia.
Piję
wodę i leżę na trawie boiska, na którym, jak się okazuje, czeka
mnie niespodzianka.
Podchodzi
do mnie jakiś pan i słyszę: - Przepraszam, czy mogłaby pani zejść
z boiska? My tu gramy mecz.
Przepraszam,
zbieram się i uciekam... Jakaś baba wlazła dzieciakom na boisko...
Brawo ja!
Czekamy
na kolejnych zawodników,Przybiega Krzysiek, Tomek i Maciek.
Wszyscy
jesteśmy zadowoleni, bieg można uznać za udany. Idziemy oddać
czipy i odebrać pakiety startowe. Dostajemy piękne medale
okolicznościowe i talon na żurek.
Tomek
z Maćkiem pochłaniają żurek, chwaląc jego zalety. Do tej chwili
nie wiem, czy tak dobry był, czy sobie tak kpili :)
Odczytuję
wiadomość z wynikiem...
Szósta
kobieta! Nie najgorzej....
Idziemy
obejrzeć dekorację... pierwsze miejsca oczywiście Kenia.
Nie
udało się stanąć na pudle, ale mam satysfakcję z szóstego
miejsca, biorąc pod uwagę że cztery pierwsze to biegaczki,
zarabiające bieganiem na życie...
Ale
wygrałam bon na 100 PLN do GoSportu.
Zawsze
to coś :)
Wracaliśmy
do domu w super nastrojach.
Tak
dobrze się bawiliśmy, że musieliśmy opracować szybki skrót
zjazdu z autostrady przy Ikei :)
Dzięki
Tomek za super towarzystwo i transport :)
Zabawa
przednia, gdyby nie kilka niedociągnięć związanych z
oznakowaniem, a w zasadzie brakiem oznakowania trasy.
Bieg
był super :)
Może
za rok ???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz