niedziela, 13 września 2015

16670

Jakiś czas temu mistrz Pan Jagoda zamieścił w internecie post, informujący o dość nietypowym biegu na 10 mil.
Bieg niedaleko, bo w Pabianicach.
A idea o tyle fajna,że przypominająca pewne wydarzenia historyczne... I takie biegi lubię.

Święty Maksymilian Kolbe jest patronem Pabianic.
Zmarł męczeńską śmiercią w obozie koncentracyjnym, do którego trafił 28 maja 1941. Otrzymał numer 16670.
Podczas apelu w obozie 29 lipca 1941 dobrowolnie wybrał śmierć głodową, w zamian za skazanego współwięźnia Franciszka Gajowniczka, który był w grupie 10 więźniów skazanych na śmierć za ucieczkę z obozu jednego z więźniów.
Aby uczcić bohaterską śmierć w obozie, bieg ma dystans 16 670, jak numer obozowy Maksymiliana Kolbe.

Rano pod McDonaldem czekał na nas Tomek.
Szybko, szybko.. do samochodu i kierunek na Pabianice.
Dojechaliśmy na miejsce bez wielkich przygód.
Biuro zawodów - tak jak zawsze - w hotelu.
Na miejscu okazało się że, w zasadzie bieg został już rozegrany.
Po terenie biura zawodów, spacerowali, truchtali Kenijczycy( podium obstawione).
Odebraliśmy numery startowe i czipy. W biurze spotkaliśmy jeszcze Krzysztofa Colonna -Walewskiego.
Po krótkim przygotowaniu i rozmowie z Magdaleną Smurlik, Krzysztofem i jego kolegą, postanowiliśmy iść na stadion i zbadać stan bieżni.
Okazała się dość mocno ubita.
Po stadionie biegał już nasz klubowy kolega Mariusz Szaflik.

Do startu zostało 30 minut, trzeba by się rozgrzać. Parę kółeczek po stadionie dobrze zrobi.

Cztery okrążenia stadionu, a ja mam dość. Co jest nie tak?
Mówię do chłopaków: - Ja już mogę jechać do domu... już się zmęczyłam..
Idziemy pod scenę - tam ksiądz odmawia krótką modlitwę, ktoś prowadzi rozgrzewkę i ustawiamy się na starcie. Szukamy jeszcze koszulek z literkami, bo oprócz biegu na cześć Maksymiliana Kolbe to jeszcze bieg charytatywny.
Odliczanie, stoję na końcu.... Pistolet nie chce wystrzelić, ale na słowo ,,start” ruszamy.

Ruszyliśmy... biegniemy.
Trasa troszkę inna niż na Półmaratonie Pabianickim. Biegniemy w odwrotną stronę, robimy tam zakładkę i biegniemy już trasą taką, jak na początku półmaratonu... Przyznam szczerze, że gdyby nie zegarek, nie miałabym pojęcia, który to kilometr biegu.
Przebiegamy koło kościoła.
Tam dwie wielkie korony z wizji Maksymiliana Kolbe - biała i czerwona.
Biegniemy dalej, spoglądam na zegarek... zbliża się 5 km, a wody nie ma, choć miała być na piątym kilometrze.
Nadal nie znajduję oznakowań trasy...
Wyprzedzam kilka osób, ale mam wrażenie, jakby wszyscy biegli przede mną. Ja na samym końcu, staram się gonić peleton, którego nie widzę przed sobą … sześć kilometrów za mną, a wody nie ma. Gdzie ta woda...??

Biegnę znów sama... jak źle się biegnie samemu tym bardziej że mam już osiem kilometrów, a nogi jakieś ciężkie... Przydałby się ktoś, kto by trochę zmotywował... I tu nagle po kilku sekundach przed sobą spostrzegam sylwetkę biegacza... Jest - myślę.
Teraz tylko go dogonić :)
Łatwiej pomyśleć niż zrobić, ale jakoś biegnę i dopadam gościa.
Jest już mój, teraz tylko nie pozwolić, by mnie wyprzedził. Daleko przede mną widzę kolejną sylwetkę.
Dobiegam do niej i biegniemy razem, zbieramy jakiegoś chłopaka, który mówi, że nie daje rady, ciągniemy go ze sobą, mobilizując do dalszej pracy.
Przed nami nie biegnie nikt. Wpadamy w zakręt, długa prosta... dobiegamy do skrzyżowania i nie wiemy, którędy biec. Aż dziwne, że trasa siedemnastokilometrowego biegu nie została oznaczona. Pytamy jakiś ludzi, stojących na poboczu: - Biegli tu jacyś ludzie?
- Tak tak biegli tędy...
Biegniemy.
Doganiamy kolejnych biegaczy.
Kamień z serca.. Nie będę ostatnia. Tak naprawdę to jedyny lęk jaki mi towarzyszył.
Bałam się przybiec ostatnia. Kolejne skrzyżowanie i znów nie wiemy jak biec, krzyczymy z daleka:
- Gdzie biec?
Strażak obstawiający trasę patrzy na nas jak na Marsjan... Dobiegamy, zwalniamy prawie do zera i pytamy na nowo, gdzie mamy biec.

Obywatel ogarnął, wyciągnął rękę i pokazał...

Do końca biegu zostały trzy kilometry, woda!
Łapię kubeczek z wodą , jeden z moich towarzyszy odpuszcza, ja biegnę dalej... Drugi trochę przyspiesza, ja nie mam aż tyle siły, ale spoglądam na zegarek - tempo utrzymane, nie zwalniam.
Myślę: - Jest dobrze.
Pani ze straży mówi:- ... jeszcze tylko kawałek.... do mety zostały nie całe dwa kilometry.
Biegnę. Jedna prosta, zakręt i ostatnia znana już prosta, prowadząca na stadion, tu jeszcze bieżnia i jest!
Meta na zegarku 1:22:40
Plan prawie wykonany.
Na starcie marzyło się 1:20, a jest o dwie minuty więcej, ale jakoś mi to chyba nie przeszkadza.
Na mecie dostaję medal, gratulujemy sobie z kolegą, z którym pokonujemy ostatnie kilometry.
Za barierkami stoi Magda i robi zdjęcia.

Piję wodę i leżę na trawie boiska, na którym, jak się okazuje, czeka mnie niespodzianka.
Podchodzi do mnie jakiś pan i słyszę: - Przepraszam, czy mogłaby pani zejść z boiska? My tu gramy mecz.

Przepraszam, zbieram się i uciekam... Jakaś baba wlazła dzieciakom na boisko... Brawo ja!

Czekamy na kolejnych zawodników,Przybiega Krzysiek, Tomek i Maciek.
Wszyscy jesteśmy zadowoleni, bieg można uznać za udany. Idziemy oddać czipy i odebrać pakiety startowe. Dostajemy piękne medale okolicznościowe i talon na żurek.
Tomek z Maćkiem pochłaniają żurek, chwaląc jego zalety. Do tej chwili nie wiem, czy tak dobry był, czy sobie tak kpili :)
Odczytuję wiadomość z wynikiem...
Szósta kobieta! Nie najgorzej....
Idziemy obejrzeć dekorację... pierwsze miejsca oczywiście Kenia.
Nie udało się stanąć na pudle, ale mam satysfakcję z szóstego miejsca, biorąc pod uwagę że cztery pierwsze to biegaczki, zarabiające bieganiem na życie...
Ale wygrałam bon na 100 PLN do GoSportu.
Zawsze to coś :)
Wracaliśmy do domu w super nastrojach.
Tak dobrze się bawiliśmy, że musieliśmy opracować szybki skrót zjazdu z autostrady przy Ikei :)
Dzięki Tomek za super towarzystwo i transport :)
Zabawa przednia, gdyby nie kilka niedociągnięć związanych z oznakowaniem, a w zasadzie brakiem oznakowania trasy.
Bieg był super :)

Może za rok ???


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz