czwartek, 5 października 2017

Warto

Ta książka trafiła do naszego księgozbioru dzięki mojej młodszej córce.
Kupując ją miałam mieszane uczucia, gdyż kilka opinii o niej zdążyłam przeczytać już wcześniej.
13 powodów” Jay Ashera to książka poruszająca dość nieprzyjemny temat samobójstwa młodej osoby.
Chcesz zrozumieć gimnazjalistę - przeczytaj książkę...
Może przesadne stwierdzenie, ale przyznam szczerze, że często zapominamy o prostych zasadach współżycia z młodymi ludźmi.

Clay Jensen wraca do domu ze szkoły.
Przed drzwiami swojego domu znajduje dziwną paczkę, zaadresowana do niego, ale bez nadawcy.
Po rozpakowaniu tajemniczej przesyłki znajduje w środku kilka taśm magnetofonowych, jak się okazuje, nagranych przez koleżankę z klasy – Hannah. Dziewczyna dwa tygodnie wcześniej popełniła samobójstwo.

Nagrania to dość osobiste zwierzenia dziewczyny.
Tłumaczy, a w zasadzie wyjaśnia, że istnieje trzynaście powodów, dla których zdecydowała się odebrać sobie życie. Clay jest jednym z nich i musi wysłuchać kaset, by dowiedzieć się, jaką rolę odegrał w życiu Hannah.
Chłopak przez całą noc kluczy po mieście, zatopiony w zwierzeniach nieżyjącej koleżanki, która jest też jego przewodnikiem w tej podróży.
Słuchając taśm, staje się świadkiem jej cierpienia, bólu i bezsilnego poszukiwania pomocy i dojrzałej, dokładnie przemyślanej i przeanalizowanej, a nawet zaplanowanej decyzji.
Nagrania na taśmach są bodźcem do zrozumienia i spojrzenia na otaczających ludzi innymi oczyma.

13 powodów... jeżeli w twoich uszach brzmią, to znaczy, że jest już za późno...
Dzięki tym taśmom dociera do rówieśników, że nie da się cofnąć przeszłości, podobnie jak nie da się powstrzymać przyszłości…
Książka napisana prostym językiem, trafiającym do czytelnika w każdym wieku. Podzielona na rozdziały, które są stronami kaset audio... dzięki temu stajemy się cichymi obserwatorami toczącej się niejako walki pomiędzy powodem, a jego sumieniem...

Dla mnie ta książka powinna być lekturą obowiązkową każdego gimnazjalisty i każdego rodzica i pedagoga...
Pokazuje nam, jak ważne dla naszych dzieci jest opinia, jaką mają w szkole, co o nich myślą rówieśnicy...
...jak my z nimi rozmawiamy i ile czasu im poświęcamy.
Pokazuje również, że czasem nie warto się zastanawiać, co mówią inni.

Warto zaryzykować i dać szansę na przedstawienie się tej drugiej osobie... może jej obraz widzimy w krzywym zwierciadle?
Książka kieruje naszą uwagę, przyciąga nasz umysł w stronę problemów młodego pokolenia, braku zrozumienia i akceptacji wśród znajomych, rówieśników...

Po przeczytaniu tej książki, w jakiejś gazecie znalazłam artykuł, poruszający szkodliwość takich pozycji... jednak nie znalazłam w niej nic zachęcającego do pójścia w ślady głównej bohaterki.
Nie widzę też gloryfikowania Hannah, ani usprawiedliwiania jej postępowania... Widzę raczej apel o czas poświęcany dzieciakom, o umiejętność słuchania i myślenia... bo to, co nam może wydawać się błahe, nie mające znaczenia, potrafi wyrządzić wiele krzywdy innym...

Polecam z całego serca....
Nie tylko do przeczytania, ale na dłużej, by została w waszych sercach i głowach, tak jak głos Hannah brzmiący w słuchawkach ...

niedziela, 10 września 2017

Pierwszy półmaraton chomika w Łodzi

Na ten bieg zapisałam się chyba jako jedna z pierwszych. Po pierwsze dlatego, że odezwał się we mnie lokalny patriotyzm, a po drugie dlatego, że mój Maciek projektował medal.
Do tego wszystkiego trasa w kształcie łódki... czego można chcieć więcej...?
Miał być Płock, ale Łódzki Półmaraton brzmiało zdecydowanie lepiej...
Czekałam na niego dość długo, w końcu się doczekaliśmy...
Tydzień przed naszą lokalną imprezą okazało się, że zmieniono trasę półmaratonu.
Na początku nie chciałam wierzyć, ale okazało się, że jednak to prawda...


Trasa

Trasa w kształcie łódki - brzmiało cudownie.
W zamian za to siedem kółeczek wokół Parku im. Księcia Józefa Poniatowskiego.
Myślałam, że to jakiś żart mojego Maćka, ale niestety okazało się, że to wcale nie żart!
W piątek pojechaliśmy na rowerkach odebrać pakiety startowe.
Biuro Zawodów mieściło się w Sukcesji.
Bardzo fajny pomysł na umiejscowienie, centrum dowodzenia... odebraliśmy pakiety startowe, chwilkę porozmawialiśmy ze znajomymi i wróciliśmy do domu...


Dzień zawodów

Wstaliśmy rano, śniadanko tradycyjne - bułeczka z dżemikiem.
Na miejsce dotarliśmy spacerkiem, który został potraktowany jako rozgrzewka. Gdy zbliżaliśmy się do miejsca startu, zaczęliśmy spotykać znajome twarze. Maciek sprawdzał trasę, nasz Fizjo wracał z apteki, z której wykupił wszystkie żele :)
Znajome twarze ustawiały się, by kibicować, a my podążaliśmy na start.
Po dotarciu pod Sukcesję zielone koszulki zostały szybko namierzone.
Ja osobiście szybko zlokalizowałam toi-toia.
W drodze do niego złapał mnie Doktorek :)
Gdy już większość zielonych koszulek była zlokalizowana, ustawiliśmy się i pstryknęliśmy fotkę.
Razem z Gabi i Agą udaliśmy się na start.
Zanim wystartowaliśmy, przez start przejechały dwa samochody - w zasadzie nie wiadomo w jakim celu.
Na kilka minut przed startem poszła plota, że bieg może się nie odbyć, bo policja nie chce zabezpieczyć trasy, gdyż brakło taśmy.

Ja nie wierzyłam w to, co słyszę .. Ale nadal liczyłam na to, że pierwszy Łódzki Półmaraton Chomika będzie fajny.
Wiecie, jakie mam nastawienie do biegów w kółko - nie lubię ich...
Więc siedem kółeczek wokół parku to dla mnie jakaś masakra...ale cóż, już postanowiłam, że pobiegnę, więc koniec maruderstwa i biegniemy.
Wszyscy ustawieni na starcie, czekają na odliczanie i na sygnał do startu...
Nagle słyszę wystrzał i okazuje się, że biegniemy...
No tego się nie spodziewałam.
Zazwyczaj próbujemy odliczać... 
 

Pobiegliśmy.
Od rana wiedziałam,że to nie będzie mój bieg, ale założenie 1:50 chciałam zrealizować...
Pierwsze trzy kółka okazały się łatwizną, później jednak przyplątała się kolka, która sobie była i była, ale patrząc na zegarek, nie było jeszcze tragicznie...

Cel można było jeszcze zrealizować …
Woda na każdym punkcie, banany, które widziałam tylko w pudełku... ale może akurat jak dobiegłam, to się kończyły...
Kółeczko za kółeczkiem, pomału zaczyna mi się nudzić.

Nie nienawidzę biegania w kółko... jestem chomikiem.... staram się nie narzekać, ale trudno mi.
Gdy po raz szósty biegnie się tę samą trasę, nawet nie masz na czym zawiesić oka, by odwrócić umysł od zmęczenia...

Do mety zostały trzy kilometry, już niedaleko... nagle widzę Maćka leżącego na poboczu, podbiegam do niego, pytam, a on ledwo coś …

Jakaś biegaczka zaopiekowała się nim, mówi, że ma skurcze w nodze, zaczynam masować.
Ona do mnie: - Jestem lekarzem... nie tak …
Patrzę na nią i mówię: - ...a ja pielęgniarką i też wiem co robię.
- Tak? O jak dobrze... odpowiada Pani doktor...
Pytam czy dzwonili po karetkę i słyszę, że tak.
Skurcz w nodze opanowany.
Chłodzimy kark i poimy Maćka.

Ten mówi, że mu gorzej... cukierek nie pomaga, wody mało, a karetki nie ma …
Na całej trzykilometrowej (sic!) trasie nie można było zabezpieczyć pomocy medycznej...
To już kpina.
Wystarczyłaby jedna karetka i kilku ratowników..
Tak naprawdę Maciek miał szczęście, że tylko zasłabł, bo gdyby stało się coś bardziej poważnego, nie dalibyśmy rady go uratować. karetka dotarła do nas po dwudziestu
minutach od telefonu...

Paradoks sytuacji - po drugiej stronie ulicy jest szpital...

Przyjechała karetka, zaopiekowano się Maćkiem, a ja pobiegłam dokończyć Super Bieg Chomika...
Dla pocieszenia Maciek nie był jedyną osobą, którą na trasie potrzebowała pomocy medycznej.
Nie wiem na co liczył organizator, nie zapewniając pomocy medycznej na biegu, liczącym ponad dwadzieścia jeden kilometrów, w temperaturze, która dziś w południe była dość wysoka.
Pogoda burzowa, duszno i biegacze na trasie to coś, co podsuwa od razu myśl, że trzeba zadbać o zabezpieczenie medyczne...
Gdyby na trasie ktoś potrzebował reanimacji, to gwarantuję wam, że skończyłoby się tragicznie...
Na szczęście nic takiego nie miało miejsca...

Po biegu w Sukcesji okazało się, że szatni jako takich nie ma...
Usłyszeliśmy, że można iść zarejestrować się w siłowni i bezpłatnie skorzystać z szatni...
Super” pomysł...
Każdy kto dziś biegł, wie gdzie w Sukcesji jest siłownia i każdy zabrał ze sobą dowód tożsamości, który jest potrzebny, by się zarejestrować w owym miejscu.....

Nie wspomnę już o wynikach, gdzie na stronie ci, którym więcej czasu potrzebne było do pokonania 21 kilometrów są wyżej, niż ci, którym zajęło im to trochę mniej czasu...
...i oczywiście mój zegarek oszukuje, gdyż trasa półmaratonu na nim to 21,700 biegałam w kółko, chyba...
Reasumując.
Trasa - totalna porażka, jak chomik w kółku....bez medycznego zabezpieczenia trasy, co jest karygodnym zaniedbaniem przy takiej imprezie.

Powiem tak: Jestem rozczarowana. Miało być super, a okazało się, że jest tragedia...
Gdy ktoś krytykował pomysł tego półmaratonu, zawsze go broniłam.
Teraz szczerze powiem, że żałuję. Nawet żałuję, że dziś pobiegłam. W zasadzie lepiej bym zrobiła, idąc na trening po prostu taki, jak co niedziela.
Czułabym się zdecydowanie bezpieczniej i wróciłabym z niego zapewne bardziej zrelaksowana niż z Pierwszego Łódzkiego Półmaratonu.

Czytałam, że takie zwracanie uwagi na błędy nie powinno mieć miejsca, gdyż to pierwszy taki bieg w Łodzi, organizowany przez ten zespół.
Prawdą jest, że organizator ma na koncie już co najmniej kilka zorganizowanych biegów i należy założyć, że posiada już niezbędne doświadczenie, pozwalające uniknąć rozlicznych błędów, więc to nie hejt.

Liczę, że kolejny bieg będzie zorganizowany w taki sposób, by uniknąć tak kardynalnych uchybień.

Oczywiście – nie nawalił Doktorek, ale na naszego fotografa można zawsze liczyć!

niedziela, 27 sierpnia 2017

Regeneracja

Dziś regeneracyjne 13 km spacerku.
Rano kawa i śniadanko, później spacerek na Zakręt Śmierci...
Wędrowaliśmy sobie szlakiem... to do góry, do w dół.
Po drodze znaleźliśmy smażalnię ryb z pysznym pstrągiem...
Dziś kulturalnie...
Ale po kolei...
Pierwszy przystanek, który dziś zaliczyliśmy, to stacja kolejowa, a na niej niesamowita knajpa - Szklarka- Bistro.
Tu z Emilką zaliczamy czeska colę, która smakuje jak czeska komedia, czyli średnio.
Po drodze na Zakręt Śmierci minęliśmy cmentarz, na którym znajduje się grób GERHARTA I CARLA HAUPTMANNÓW.
Później minęliśmy kościół i trafiliśmy do DOMU GERHARTA I CARLA HAUPTMANNÓW, oddziału Muzeum Karkonoskiego. 
 
Tu obejrzeliśmy wystawę obrazów, minerałów i odtworzoną izbę z domu poety.
Później poszliśmy na spacer po parku.
Ogromny obszar, obsadzony pięknymi roślinami, długoletnimi drzewostanami i udoskonalony o ścieżkę ekologiczno – edukacyjną...
Przyjemność spacerowania dzięki czystości i harmonii tego miejsca.
Polecam każdemu, kto będzie tu odpoczywał.
Gdy dotarliśmy na Zakręt Śmierci, oczywiście zrobiliśmy sobie zdjęcia i jak to już weszło do naszej tradycji, pomogliśmy psu, który się zagubił.

Później, szlakiem prowadzącym przez las, szukaliśmy grzybów i doszliśmy do starej kopalni, wielkie jamy - sztolnie ziały z ziemi...
Ależ tu strasznie i jednocześnie pięknie...
po kilku godzinach wędrówki wróciliśmy do domu :)
Regeneracja to ważna sprawa:)
Teraz niedzielnie poleniuchujemy :)



sobota, 26 sierpnia 2017

Debiut

To już ten dzień!
Rano pobudka o 7 rano, kawa i bułka z dżemem na śniadanko...
Po posiłku ubranie, zapakowanie potrzebnego sprzętu do samochodu i... ruszamy ku nowej przygodzie.
Dla mnie to debiut, pierwszy bieg górski, 21,5 km.
Nie wiem czego się spodziewać na trasie, w zasadzie to nic nie wiem.

A nie... przepraszam... jedno wiem.
Jestem tak zestresowana, jak bym miała zainwestować przynajmniej milion w niepewny interes.
Dojechaliśmy na miejsce, w czasie gdy do startu Ultra zostało jakieś pół godzinki.
Poszliśmy na start pokibicować tym, co męczyć się będą na odcinku 50,5 km....
Ale dystans!


Gdy ultramaratończycy znaleźli się już na trasie, ja odwiedziłam kilkakrotnie toaletę, Mezzo na scenie życzył nam powodzenia i nadszedł czas na nasz start.
Stanęliśmy na starcie... głośne odliczanie i pobiegliśmy.
Pierwsze kilometry łykane były bardzo łatwo...
Do dwunastego kilometra biegło się fajnie, później podbieg po wąskiej, kamienistej i korzeniami usłanej ścieżce pomiędzy krzakami jagód... malowniczo, ale tu biec było trudno, śliskie korzenie i kamienie nie dawały szans na bieg... za to na górze nagroda!
Czekała na nas woda!
I CO NAJWAŻNIEJSZE - KAWAŁEK RÓWNEGO!


Teraz zbieg, a za chwilkę znów lekko pod górkę...
Później, po wykańczającym psychicznie podbiegu, na którym moja prawa noga stwierdziła, że teraz to dobry moment na skurcz... piękny, długi, niezbyt ostry zbieg...
Ale się leciało, taka moc że woow....!!!
Po prawej widać polanę Jakuszycką, ale nie...

To jeszcze nie koniec, teraz zakręt i w górę!
Do mety zostało jeszcze sześć i pół kilometra.
Masakra!
Biegnę powoli, ale jakoś daję radę!
Trzy kilometry do mety.
Piękny zbieg... lecę, dobiegam do asfaltu i do dziewiętnastego kilometra - wydawałoby się, że jest pięknie.. tylko jeden skurcz.
Oczywiście na tym kilometrze moja ulubiona koleżanka kolka zasadziła się w prawym boku pod żebrami i w jej objęciach dobiegłam do mety.
Małpa ustąpiła dopiero na mecie, kiedy położyłam się na trawie i wyciągnęłam...

Na mecie czekała Kamilka, która w dniu dzisiejszym podjęła się roli naszego fotografa i technicznego wsparcia.
Ręce i nogi miałam tak spuchnięte, jakbym pracowała na stojąco przynajmniej trzy doby.
Na mecie, w debiucie biegu górskiego, zameldowałam się z czasem 2:07:47 , w K40/ 8, a jako kobieta 33.


Bieg zorganizowany rewelacyjnie!
Trasa pięknie oznaczona, Polana Jakuszycka to jedno wielkie miasteczko biegowe.
Impreza na szóstkę z plusem...
Piękna, wymagająca trasa, cudowni ludzie i biegowa atmosfera...
To wszystko można znaleźć w Jakuszycach!

Gdy już wszyscy ukończyli zmaganie z trasą, zjedliśmy regeneracyjny posiłek, odzialiśmy się ciepło i deszcz wygnał nas do domu.

Po powrocie oczywiście ciepłe jedzonko i spacer po Szklarskiej w celu obłaskawienia Ducha Gór!

Dzień, jak każdy tu, był udany i prawie w całości słoneczny...
Było cudownie... może jeszcze kiedyś skuszę się na bieg górski...? ;)


piątek, 25 sierpnia 2017

Śnieżka

Czwartek to dzień zdobywania najwyższego szczytu w górach, w których postanowiłam spędzić swój urlop.
Dzień pod znakiem Śnieżki.
Wstaliśmy rano, by zdążyć na autobus, który ma nas zawieść do Karpacza.
Nie jedliśmy nawet śniadania, wypiłyśmy z Emilką kawę - tym razem nie na tarasie - zrobiłyśmy kanapki na drogę i poszłyśmy zaktywizować nasze rodzinki.
Po godzinie wszyscy byli już gotowi i raźno pomaszerowali na przystanek.

Autokar przyjechał punktualnie, zakupiliśmy bilety, usiedliśmy i ruszyliśmy.
Kierowca autobusu jechał szybko, muszę przyznać że jestem dla niego pełna podziwu oglądając, jak sobie świetnie radził na tych wszystkich zakrętach, serpentynach...
Dojechaliśmy bezpiecznie do Karpacza, wysiedliśmy przy Muzeum Sportu i stamtąd szlakiem na królową Karkonoszy – Śnieżkę ... biegusiem.


Pierwsze podejścia wcale nie były łatwe - im wyżej tym trudniej, ale jakoś dawaliśmy radę i przemieszczaliśmy się do przodu.
Szlak na szczyt dość kamienisty, ale piękny. Doszliśmy do schroniska Jelenka.
Piękne schronisko po czeskiej stronie, drewniany piękny budynek, a przed nim drewniana owca, na której można posiedzieć.
Piękne miejsce - polecam każdemu, kto kiedykolwiek się znajdzie w górach na szlaku.

Po chwili odpoczynku ruszyliśmy na szlak, znów kamienie, znów pod górę …
Droga wiedzie pomiędzy kosodrzewinami, po kamieniach, poukładanych jakby to był dywan …
Zwieńczeniem naszych wysiłków było zdobycie Śnieżki.
Zrobiliśmy sobie zdjęcie, odwiedziliśmy Kaplicę Świętego Wawrzyńca, chwilkę odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej...
W dół - trzymając się łańcuchów, pokonujemy odcinek 2 km do domu Śląskiego.
Tam odpoczynek i ruszamy w stronę kolejnego schroniska.

Gdy docieramy do Samotni, widok nas powala... piękne dwa stawy. Gdy ruszyliśmy dalej, szlak przywitał nas znów kamieniami, ale w zasadzie nikomu to nie przeszkadzało... widoki były tak magiczne, że nikt nie zastanawiał się nad podłożem.
Zwieńczenie naszych zmagań to wizyta w Świątyni Wang...
Wracamy z Karpacza do domu - znów z naszym szalonym kierowcą …
Po posiłku udajemy się do naszej kwatery i ustalamy, co robimy w piątek.

Piątek do dzień pod znakiem Jakuszyc.
W sobotę biegniemy Bieg Piastów, a dziś odbieramy pakiety startowe!
Mój numer to 561 !
Pakiety w domu, wszyscy gotowi do startu.
W ramach odpoczynku udajemy się na wysokość 1058 nad poziomem morza, jednym słowem idąc sobie czerwonym szlakiem docieramy do Wysokiej Skały.

Podziwiamy widoki, zjadamy pyszny jabłecznik i wracamy.
W domu ogarniamy obiad i szykujemy wszystko na jutrzejszy start :(
Będzie się działo...
Zobaczymy, co przyniesie nam sobota?

Wyprawa

Wtorek rano - jak co dzień - kawa na tarasie.
Temperatura nie zachęcająca, więc obie z Emilką postanawiamy zarzucić nasz pomysł na hebanowe nogi i ubieramy długie spodnie.
Po śniadaniu wybieramy się pod Regle, by sobie pobiegać.
Docieramy tam szybkim marszem...
Przy szlabanie jakieś dzieci biegają i świetnie się bawią. Ruszamy.
Widok jest tak ujmujący, że w zasadzie nie chce się biec, a stać i chłonąć całym sobą.
Jednak biegniemy razem z Emilką.
Jest cudownie.
Mijamy chyba ze trzy potoczki, usłane wielkimi głazami. Uwielbiam je...Są takie bajeczne.
Na niebie brak chmur, długie spodnie okazały się słabym pomysłem, ale skoro już są, to nasze hebanowe nogi muszą poczekać.
Trasa malownicza, dookoła las, woda i góry...a nasza szutrowa ścieżka ciągnie się, jak wstążka wpleciona w warkocze.
Dobiegamy do końca, tu czekamy na naszych panów i podejmujemy drogę powrotną.
Jest pięknie, mogłabym tu zostać i już nigdzie się nie przemieszczać.
Drzewa wysokie, sięgające nieba, i szum potoków górskich... widoki i doznania słuchowe jak z bajki.
Gdy dotarliśmy do domu, zrobiliśmy obiad.
Gigantyczny kociołek spaghetti.
Oczywiście nasz posiłek przygotowywał Maciek.
No bo któż inny potrafi robić takie świetne pasty, jak nie on...?
Po posiłku odczekaliśmy troszkę i udaliśmy się na stadion. Nogi tak mnie bolały, jak bym nigdy nie biegała, a tu jeszcze stadion...
Na stadionie przebiegnięte pięć kilometrów i kilometr rozgrzewki... całkiem fajnie się biegało.
Każdy z nas zrobił to co chciał, podjęliśmy drogę powrotną do domu.
Dzień zakończyliśmy ustaleniem tego, co będziemy robić jutro.
Środa upłynęła nam nie na bieganiu, a na jeździe rowerem. Wstaliśmy rano, sprawdziliśmy gdzie i za ile można wynająć rower i ruszyliśmy.
Rowerki w wypożyczalni zostały specjalnie dla nas dopasowane. 
 
Ruszyliśmy znów drogą pod Reglami, by dojechać do pięknego malowniczego miejsca, jakim jest wodospad Kamieńczyk.
Troszkę nam to zajęło czasu, ale się udało.
Widok piękny, marzenie.
Rzadko widuję wodospady, a ten widok zaparł mi dech w piersiach.
Znów wędrowaliśmy, a w zasadzie rowerem pokonywaliśmy szlaki Parku Narodowego.
Po posileniu się ciastem w schronisku, rozpoczęliśmy powrót do domu...
okazało się, że góry jednak potrafią zaskoczyć.
Na początek, aby wrócić na szlak rowerowy, musimy wnieść swoje rowery „kilka” metrów do góry.
Każdy dzielnie wtaszczył swój sprzęt. Później szlak okazał się dość trudny, bardzo wąski kamienisty....ciężko było przemieszczać się rowerkiem, a tak też nie byłoby łatwo. Jedno, czego nie żałuję naprawdę, to tego, że tam się znalazłam... widoki były takie, że gdybym miała to zrobić jeszcze raz, to na stówkę bym to zrobiła.
Po prawej stronie głazy, po lewej przepaść, a w niej płynący szumiący strumyk.
Bajecznie ;)
Na sam koniec ponowne taszczenie rowerków pod górę i powrót już asfaltem. Zdaliśmy rowerki i wróciliśmy do domu.
Tu dokończyliśmy kociołek spaghetti z wczoraj i wpadliśmy na nowy pomysł.
Można by było pojechać na basen...
Termy!
Spakowaliśmy ręczniki, kostiumy i ruszyliśmy ku nowej przygodzie.
Dla mnie to dzień wyzwań.
Rano rowerem z górki po kamieniach - tu moja wyobraźnia zawsze podsuwa mi jakieś tragiczne wydarzenie - później termy i kostium kąpielowy, którego nie miałam na sobie chyba dobre trzy lata...
Pimpek dzięki Emilce dowiózł nas szczęśliwie na miejsce.
Wysypaliśmy się z samochodziku, wykupiliśmy bilet i w jednej chwili byliśmy już gotowi do zabawy.
Basen nawet duży, woda w niektórych basenach 35 stopni, w rekreacyjnym 26 stopni, wanny jacuzzi, bicze wodne... Regenerację czas rozpocząć...
Było cudownie.
Zjechałam nawet z jednej zjeżdżalni, co jak na mnie, było wielkim wyczynem.
Emilka z Błażejem żadnej nie opuścili.
Nawet nauczyłam się robić korek! :)
Po dwóch godzinach spędzonych na termach, raz w zimnej wodzie, raz w ciepłej, poczułam się mega odprężona. Wróciliśmy do domu.
Zjedliśmy kolację i udaliśmy się na zasłużony wypoczynek.
Dzień był udany... ciekawe, co przyniesie kolejny?






wtorek, 22 sierpnia 2017

Góry

Wakacje czas zacząć...
W niedzielę rano zapakowaliśmy Pimpka Emilki i Błażeja, wsadziliśmy ciała człowieków i ruszyliśmy w góry...
Droga - wcale nie taka długa, jak mi na wstępie się wydawało - upłynęła szybko i w radosnej atmosferze.
Dojechaliśmy na miejsce.
Nasza kwatera położona jest obok szumiącego strumyczka, mieszkamy sobie na piętrze i mamy je w zasadzie całe dla siebie.
Zapoznaliśmy się z naszą gospodynią i ruszyliśmy zwiedzić okolice.
By wiedzieć, gdzie co jest...

Miasteczko urokliwe.
Wędrując uliczkami odnaleźliśmy wszystko to, co u nas w Łodzi, ale uroku temu miejscu dodaje panorama gór, która rozciąga się w zasadzie wszędzie, gdzie by się nie spojrzało. Dzieło dopełnione jest przez mnóstwo małych straganów z pamiątkami.
Restauracja jedna przy drugiej, ale nie ukrywam,że to również ma swój urok.
Pierwszy dzień upłynął na zakupach i odwiedzinach stadionu....
Zwiedzając Szklarską Porębę ujrzeliśmy nawet znajome twarze z Łodzi...

Dzień, zakończony na tarasie pod niebem usłanym gwiazdami, był długi i dość wyczerpujący,.

Drugiego dnia wstałyśmy z Emilką, zaparzyłyśmy sobie kawę i wypiłyśmy ją na tarasie.
Niebo nie zapowiadało zbyt pięknej pogody, ale w zasadzie wcale nam to nie przeszkadzało, a kawa w tych pięknych okolicznościach przyrody tak nam smakowała, jakbyśmy piły ambrozję.
Zaczęło się przejaśniać i słoneczko nieśmiało wyszło zza chmurek. Naszykowaliśmy śniadanie, załadowaliśmy baterie i ruszyliśmy w góry...

Każdy z nas z plecaczkiem, gotów do drogi.
Pierwsze nasz postój w schronisku Kamieńczyk.
Tam widok odebrał dech w piersiach, a bardzo urokliwe trzy sówki siedzące na kamieniu postanowiły pozować razem z nami do zdjęć. Prawda jest taka, że były one zwykłymi kutymi sowami z żelaza, ale tak pięknymi, że skradły kawałek mojego serca.
Będę je zawsze wspominać.
Zapadły głęboko w mojej duszy.

Po Kamieńczyku naszym następnym postojem było schronisko na Hali Szrenickiej. Tu gorąca herbata okazała się mega wsparciem...
Pieczątka na kartkę i wracamy na szlak...

Szlak jest tak widowiskowy, że w zasadzie nie potrafię go opisać.
W zasadzie dużo kamieni, korzenie, ale to, co jest piękne, to głazy.
Takiej ilości i różnorodności kształtów głazów nie widziałam nigdy.
Widoki jak z bajki... raz wydawało by się że to przyjazny las z Gumisi, innym razem mroczna puszcza z Tolkiena.
Dotarliśmy do schroniska na Szrenicy.
Tam Kamilka zakupiła sobie kolejną kartkę i zdobyła pieczątkę. Znaleźliśmy się na wysokości 1362m n.p.m.
Gdzie nas licho poniosło?!

Następny przystanek to Śnieżne Kotły.
Nie wiedziałam, że na ziemi może być tak pięknie i strasznie jednocześnie. Po pierwsze wiatr wiał tu taki, że można byłoby spokojne rozłożyć ręce i poleciałoby się.
Widok iście malowniczy.
A jak dla mnie - jeszcze straszny.
Góry są jednak cudowne!
Skały tworzące śnieżne kotły wyglądają, jakby ktoś przyszedł i kawałek po kawałku wycinał w nich całe płaty.
To coś niesamowitego.


Wyglądają trochę jak skały krzemowe, schodzące w dół... nawet nie umiem tego opisać , to trzeba zobaczyć.
Kolejny przystanek to schronisko pod Łabskim Szczytem.
Gdybym wiedziała, jaki szlak prowadzi do niego, to gwarantuję - nikt nie byłby w stanie mnie namówić, cobym tam wlazła.
Oczywiście dobrze o tym wiedziała też Emilka z Błażejem i słowem nie powiedzieli, że będziemy wędrować po kamieniach.
Prawda, że stabilnych i szerokich, ale z mojej lewej strony to gruntu za dużo też nie było...
Z duszą na ramieniu podjęłam podróż po szlaku... możecie mi wierzyć lub nie, ale moja ulga po zejściu z kamieni była tak wielka, że poczułam się o dwadzieścia kilo lżej.
Ale gdybym tam nie wlazła, to nie widziałabym tych pięknych kamieni, pokrytych nieziemskimi zielonymi porostami ….
Widok trochę jak z filmów fantasy...
Nie wierzyłam że takie miejsca mogą być na wyciągnięcie ręki...
Dobra - może przesadziłam...


Trzeba jednak trochę się ruszyć.
Gdy dotarliśmy do schroniska, słonko wyszło zza chmur i ogrzało nasze zmęczone już twarze.
Gorąca herbatka na stoku i ...wracamy na szlak, zrobiło się zimno.
Na niebie pojawiły się ciemne ciężkie ołowiane chmury. Zaczął padać deszcz...
Szlak prowadzący do domu był kamienisty, ale piękny.

Zmarzłam jak diabli, ale było warto!!!
Prawie cała trasa naszej wycieczki biegła przez Park Narodowy !!!



poniedziałek, 17 lipca 2017

Kobiety górą

- Biegniemy sztafetę!
...padło w czasie jakiegoś spotkania klubowego..
- Jasne że tak!
I właśnie wtedy postanowiłyśmy, że pobiegniemy...

Sztafeta Szakali Bałut...
Dystans maratonu podzielony na siedmiu zawodników.
Jest pałeczka, jest strefa zmian i jest zabawa.
Ta impreza zawsze stanowiła motyw do klubowego spotkania i super zabawy...
Nie będę rozpisywać się na temat atmosfery, bo to oczywiste, że była zajefajna …

Wystawiliśmy trzy drużyny - każda mocna i gotowa do walki.
Moja drużyna - bo jakoś tak się stało, że zostałam kapitanem, to drużyna kobiet, więc bardzo walecznych i zaciętych istot.
W skład mojej drużyny weszły same najlepsze zawodniczki ŁRT;
Sylwia Kłyszejko - gościnnie za Anię Paturę.
Emilia Kaczmarek, po dyżurze nocnym.
Beata Zawadzka.
Anna Moszczyńska-Gapińska.
Sylwia Nowak-Wylazłowska.
Gabriela Sielecka i ja.

Początek naszej zabawy rozpoczęłyśmy od zgłoszenia naszej drużyny w biurze zawodów i odebrania numerków startowych.
Wraz z Emilką dotargałyśmy zgrzewkę wody mineralnej i fanty z pakietów startowych.
Skompletowałyśmy drużynę, rozdałyśmy numerki i nastał czas oczekiwania.
Drużyna w komplecie... można iść zapoznać się z trasą.
Na stole zagościły już pyszności, a my szykujemy pierwszego zawodnika....
Ostatnie komunikaty i odliczanie...
Stoję w strefie zmian, czekam na znak... 
 

Wystartowaliśmy! Ktoś z tyłu mnie popchnął, ja łapiąc równowagę przyłożyłam komuś pałeczką, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Nie wiem co działo się dookoła mnie, wiem że biegłam i powtarzałam sobie w głowie, żebym nie była ostatnia...
Pałeczka przekazana :) na trasie już Sylwia....
Oczekiwanie na kolejną zmianę, trochę soku... banan i lecimy kolejny raz.
Musze przyznać, że zabawa przednia...

- … jeszcze tylko dwa i ostatnie....
Myślę, że większość z nas liczyła już tak po czwartym kółeczku.
Moje ostatnie i idę na lody :)
Po zakończeniu biegu przez wszystkie zawodniczki nastąpiło uporządkowanie miejsca spotkania i udanie się po odbiór dyplomu.
Zajęłyśmy 47 miejsce!
Uśmiechnięte i zadowolone :)

I to drużyno najważniejsze:)
Bardzo dziękuję WAM za zaangażowanie, a przede wszystkim za pogodę ducha i świetną zabawę :)
Jedna z najlepszych imprez biegowych - organizator mógłby pomyśleć na przyszłość o jakimś toi-toi w pobliżu strefy zmian :)
Pogoda dopisała!
Wracamy za rok :)

piątek, 16 czerwca 2017

Pustynia

Gdyby nawet tydzień przed tym biegiem była temperatura minusowa, to na 100% w dniu biegu będzie około 30 stopni...
Tego można być pewnym,
Grodzisk zawsze wita biegaczy żarem z nieba.
Półmaraton w pełnym słońcu to wyzwanie, na które czekam cały rok - uwielbiam atmosferę biegu, organizację i wszystko, co dzieje się po biegu.
Nie ma znaczenia, jak się pobiegło..., ważne, że się tam jest.
Do Grodziska jedziemy zawsze dzień wcześniej, to drugi rok, kiedy podążamy ku przygodzie z Madzią i Alkiem.
Podróż upływa na miłej rozmowie o wszystkim.
Gdy pojawiamy się na miejscu, odbieramy pakiety startowe i udajemy się do hotelu. Meldujemy skromnie nasze cztery osoby i rozpoczynamy odpoczynek...no nie do końca, ale prawie.
Na godzinkę zostawiamy Madzię z Maćkiem i udajemy się na wykład.
Wykład prowadzi nasza klubowa koleżanka - Magdalena Ziółek... Opowiada o diagnostyce obrazowej przewodu pokarmowego u psa i kota. Opowiada o swojej pracy z wielkim zaangażowaniem i pasją .
Po przyswojeniu wiedzy wszyscy, już uzupełnieni o swoje połówki, idziemy na super kolację :) 
 
Makaron, pasta i najlepsze grzanki pod słońcem... To są jedyne grzanki z czosnkiem ,które pochłaniam i wcale mi nie przeszkadza, że mój organizm nie za bardzo lubi się z czosnkiem.
Zjadamy, rozmawiamy, kibicujemy naszym piłkarzom.
Po pierwszej połowie meczu udajemy się do hotelu.
Jestem ciut zmęczona i zostaję już w pokoju, oglądam mecz do końca.
Kąpiel i sen....
Rano wstaję, wciągam przygotowane ciuchy i skupiam się.
Już wiem że coś jest nie tak.
Idziemy na śniadanko na dole w restauracji, zbieramy na talerze to, na co mamy ochotę ze szwedzkiego stołu i ucztujemy. Pomieszczenie, w którym jemy posiłek jest mieszaniną stylów, a raczej brakiem stylu i dobrego smaku... obrazy typu Kossak na ścianie, maskotka tygrysa (naturalnych rozmiarów), stare kredensy , sufit w stylu rokoko, albo ściany z tynkiem strukturalnym, to tak, by każdy coś dla siebie znalazł.
Po chwili dołącza do naszej czwórki Magda, nasza klubowa torpeda i jednocześnie osoba, która prowadziła wykład dzień wcześniej.
Wszyscy są przejęci słoneczkiem za oknem.
Umawiamy się, że po posiłku udajemy się do pokoi i o 8:00 wyruszamy :)
Start jest o godzinie 9:00, ale jeszcze fotka na schodach..
Spacerkiem docieramy do startu, pstrykamy focie i ustawiamy się w strefach czasowych.
Idę do balonika 1:50... może się uda.
Choć z nieba żar się leje...
W strefie jestem z Madzią i Maćkiem... idąc na start docelowy gadamy sobie, śmiejemy się, wspominamy zeszły rok, jak dwie panie dały sobie po razie przed startem.
Sygnał startu, wkładam słuchawki do uszu i … biegniemy.
Rzucam jeszcze do Madzi: - ... powodzenia!
...i znikam...
Staram się trzymać balonika, ale po kilku kilometrach okazuje się, że balonik troszkę za szybko biegnie...
Pierwsze dziesięć kilometrów pokonuję z balonikami, ale później odpuszczam.
Jest tak gorąco... na ósmym kilometrze łapie mnie kolka.. no ta cholera oczywiście nie chce odpuścić i tak mocno trzyma, że jestem zmuszona zatrzymać się…
Chwilkę rozciągam bok - jakoś pomału puszcza.
Nie puściła do końca, ale na tyle bym mogła znów biec … po kilku metrach odpuszcza po całości .. ale to nie koniec moich problemów... słońce i skurcz... czy to ma jakiś związek?
Im jest cieplej, tym szybciej łapią skurcze - to taka obserwacja ...moja osobista.
Pokonuję pierwszą dychę - czas na drugą... druga jakoś poszła już bez przygód.
Dużo wody.
Każdy punkt z odświeżaniem zaliczony i takim sposobem dobiegam do początku niebieskiego dywanu... a to oznacza METĘ … na szyi medal, w rękę dobra woda, zimna … a za chwilkę … zimne grodziskie piwo !
Ja niezbyt przepadam za piwem, tak to było boskie... cudowny napój, smakował jak ambrozja :)
Czekamy na Maćka... przy stoliku w strefie biegacza.
Wszyscy mokrzy... zmęczeni, ale zadowoleni, przynajmniej uśmiechnięci.
Gdy pojawił się mój Maciek, postanawiamy udać się do hotelu, aby ubrać suche ciuchy.
Moje nogi tak spuchnięte, że ściągam buty i do hotelu pomykam na bosaka...

Na chodniku w Grodzisku został niejeden odcisk mojej stopy... :)
Gdy docieramy na miejsce, przygotowujemy bagaże do podróży, doprowadzamy się do standardów unijnych i z uśmiechem na twarzach wracamy do Miasteczka Biegacza.
Troszkę posiłku regeneracyjnego i zimne piwo:)
Smaczne leczo pieczo.... i kiełbasa z rusztu :)
Pyszna kawa... i czego tam jeszcze nie było!

Gdy zwycięzcy odebrali swoje puchary, a inni uczestnicy medale za uczestnictwo w Mistrzostwach Polski Weterynarii w półmaratonie strzelamy sobie wspólną fotkę i …
...trzeba wracać do domku...
to jeden z najlepiej zorganizowanych biegów...
Tu pogoda zawsze dopisuje a ludzie uśmiechają się do siebie...
Super impreza - polecam każdemu!


Szczególne podziękowania dla Michała Sokoła :) i jego żony :)
Wracamy do hotelu, na parking, żegnamy się z Grodziskiem i podejmujemy podróż ku nowej przygodzie …. w domach czekają na nas nasi najbliżsi … :)
Po dwóch i pół godzinach podróży odpoczywamy już w zaciszu domowym :)
Za rok wracamy :)


Bieg ulicą Piotrkowską

Końcówka maja i początek czerwca to dla mnie bardzo intensywne tygodnie.
Pierwsza impreza biegowa, na którą należało by się stawić to bieg ulicą Piotrkowską.
To nasze biegowe łódzkie święto.
Choć bieg ma dość liczną grupę przeciwników, to jednak chyba liczniejsi są jego zwolennicy.
Pakiety startowe - w ilości hurtowej - odebrałam wcześniej...
Na start udaliśmy się godzinkę wcześniej, podążaliśmy spacerkiem, chłodząc się po drodze pysznymi lodami.
Spotkanie klubowe, jak zawsze, pod pomnikiem harcerza, w parku Staromiejskim.
Start biegu znów z innego miejsca, oczywiście strefy czasowe i tak dalej.
Taką sobie wpisałam strefę, że wylądowałam na samym końcu.
Przed startem spotkaliśmy się z naszymi klubowiczami. Zrobiliśmy wspólne zdjęcie i każdy udał się na swoje miejsce startu.
Po kilku minutach oczekiwania zaczęliśmy iść, za chwilkę biec, a w końcu wystartowaliśmy...
Biegłam sobie zupełnie na luziku, bez patrzenia na zegareczek, wyprzedzałam ludzi z mojej strefy czasowej.
Pogoda nas (nie) rozpieszczała, było cieplutko.
Biegliśmy ulicami naszego miasta, zahaczając o rynek Manufaktury, biegnąc przy Stajni Jednorożców, mijając naszą piękną Katedrę i składając ukłon Białej Fabryce...
Ulicą Piotrkowską, która tym razem żyła... ludzie klaskali, krzyczeli.
Nawet ci, którzy sączyli piwko, dopingowali nas - biegaczy. Muszę przyznać, że doping łodzian był dla mnie miłym zaskoczeniem.
Ale teraz chwilkę o biegu... moim oczywiście.
Organizacja na piątkę.
Nie powiem, że piątkę z plusem czy szóstkę, ale na piątkę... … ta mała rysa to rysa z biura zawodów.
Trasa biegu rewelacja i dla mnie mogłaby taka pozostać. Ostatni odcinek pod górkę mega wymagający, ale to był najfajniejszy odcinek biegu.
Nie było tym razem żadnego kryzysu, poza jednym małym incydentem, jakim jest ból nogi... ale udało się bez przerwania biegu uporać z nim.
Pojedyncza kolka może miała znaczenie, ale udało się ją też przezwyciężyć.
Na mecie okazało się, że poszło mi wcale nie najgorzej....  
A po biegu to, co bardzo lubię - spotkanie z zakręconymi biegowymi przyjaciółmi, szkoda że tak mało ich w zasadzie zostało, ale za to zostali ci, którzy wskoczyli na pudło....

Super atmosfera, cudowni ludzie i dobrze, a nawet bardzo dobrze zorganizowany bieg …
Pogoda dopisała...


W drodze do domu zakupiliśmy jeszcze placka i wciągnęliśmy go ...w zaciszu domowego ogniska :)
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego wielkiego święta biegowego w Łodzi :)
Na drugi dzień czekało nas kolejne spotkanie z kolegami i koleżankami z klubu.
Obchodziliśmy urodziny klubu.
W ramach obchodów zorganizowany został piknik z grillem i dobrym humorem...
Na przyjęcie urodzinowe stawili się klubowicze w dobrych humorach i z dobrym jadłem...
Rozmowom i zabawie nie było końca :)
Kolejny raz pokazaliśmy że ŁRT potrafi się zorganizować i cieszyć nie tylko z wyników sportowych, ale przede wszystkim z bycia ze sobą :)