środa, 31 sierpnia 2016

Lektura na wakcje



Przez setki lat Irlandia była krainą na krańcu świata, którą rządzili liczni tzw. „Mali królowie”, toczący ze sobą walki o władzę - jednym słowem klany, które za wszelką cenę chciały osiągać jak największe wpływy i obszary ziemskie.
Później kraj został zaatakowany przez Wikingów, sprawujących swoje rządy do początku XI. wieku.
Zostali pokonani przez Briana Śmiałego, niestety władca dość szybko pożegnał się z życiem i Irlandią znów rządziły klany. Wiek XII. to początek zwierzchnictwa Anglii nad Irlandią.
Wtedy to Henryk II zajmuje dwie trzecie Zielonej Wyspy.
Wraz z upływem lat i pogłębiającymi się konfliktami pomiędzy klanami wpływ angielskiej władzy wciąż się powiększał.
Założenie przez Henryka VIII kościoła anglikańskiego spowodowało likwidację klasztorów. Próba narzucenia nowej religii i likwidacja klasztorów spotkała się ze sprzeciwem ludności irlandzkiej. Jednocześnie stała się zarzewiem konfliktów i doprowadziła do licznej ilości powstań przeciwko królowi, a później przeciwko jego córce Elżbiecie.

Córa płomieni” autorstwa Iny Lorentz opowiada o XVI–wiecznej Irlandii, w której od lat trwają walki o wyzwolenie spod angielskiego jarzma. Ponieważ małe powstania zawsze zostawały stłumione, postanowiono zjednoczyć kilka klanów i stanąć do walki o wolność.
Przywódcą rebelii tamtych czasów jest Aodh Mór O’Neill, nękający Anglików wojną partyzancką. W powstaniu bierze udział kilka zjednoczonych klanów, w tym także O’Corra, wygnańcy, którym po siedemnastu latach udało się wrócić do rodzinnego Ulsteru.
Przywódca klanu sprowadza na pomoc niemieckich rycerzy, z których jeden z nich - Simon von Kirchberg - jest jego dobrym przyjacielem, i jego kuzyna Ferdinanda. Simon jest zaprawionym w bojach rycerzem, zaś jego kuzyn dopiero zaczyna przygodę z wojaczką.
Sytuacja w kraju jest niepewna, pokój panujący jest zbyt kruchy, by mógł trwać. Rebelianci zamierzają walczyć o wolność do ostatniej kropli krwi.
. „Córa płomieni” to przede wszystkim historia heroicznej walki o wolność.
Członkowie klanu O’Corra bardziej cenią sobie niepodległość Irlandii niż własne życie.
Ich patriotyczne postawy godne są naśladowania.
Zupełnie inna postawę reprezentują przybyli na wyspę żołnierze niemieccy. Oni liczą na łatwe łupy, bogactwa, zaszczyty, sławę i honory.
Powieść dostarcza nam wielu informacji na temat irlandzkiej kultury. Pięknie maluje nam ówczesny obraz ludzi i ich ojczyzny. Portrety psychologiczne postaci, opisy przyrody i sceny batalistyczne to kolejne atuty tej książki.
Łatwo „wchodzimy” w książkę a to dzięki typowemu dla Iny Lorentz dosadnemu językowi, realistycznym opisom scen i sytuacji.
Gdy autor opisuje las, słyszysz jak powstańcy idą po ścieżkach, słyszysz sapanie konia, tętent kopyt... gdy gotują posiłek, czujesz unoszone aromaty w powietrzu...
Nie brak tu także zawiłych intryg, trudnych życiowych wyborów, zdrad i romansów.
Konstrukcja akcji niesamowita, mnóstwo zwrotów akcji, zawirowań, a na koniec wszystko pięknie poukładane - jak w życiu :)
Choć to powieść historyczna, łatwo się ją czyta. Wprowadzenie pozwala zrozumieć czasy, w których rozgrywa się akcja.
Język pozwala łatwo wejść w akcję.
Książka może jednak rozczarować czytelnika, ale tylko tego, którego obraz Zielonej Wyspy ma w wyobraźni dosłowny...
W tamtych czasach Irlandia nie była przyjazna dla osadników. Lasy gęste, bagna nie tak sobie wyobrażamy Zieloną Wyspę – prawda?
Książkę warto przeczytać, piękna tło historyczne zbliżone troszkę do naszej historii.. do walki o niepodległość.
Piękna historia miłosna z … a tego wam nie napiszę - przeczytajcie sami :)
















niedziela, 28 sierpnia 2016

Golgota

Urlop czas zacząć...
Piątek był ostatnim dniem przed urlopem w pracy - nie było łatwo - wszyscy postanowili nas odwiedzić.
Po zamknięciu i powrocie do domu, pożegnałam starszą córkę, która pojechała w góry.
Do naszego wyjazdu zostały dwa dni...
By czas nam szybko minął, podjęliśmy decyzję o urozmaiceniu czasu oczekiwania. Niedaleko naszego pięknego miasta leży miejscowość, którą nawet król nie pogardził, a nawet zamek sobie w niej wzniósł...
Inowłódz.
Mądry to był król, gdyż okolica piękna...
Tak jak Kazimierz wielki nie pogardził urokami tej pięknej okolicy, tak my również byliśmy urzeczeni jej wdziękami...
Powiem wam nawet więcej... Urzekł mnie zamek, który zapewne widział i słyszał wiele …
My w scenerii zamku wysłuchaliśmy koncertu kapeli folkowej... no nazwę ma zabójczą...KAPELA ZE WSI WARSZAWA
Koncert wspaniały... muzyka to powrót do naszych korzeni, bardzo fajna muzyka, emocjonalna, transowa.... Pieśni wspominające nasze święta, takie jak Sobótka... piękne i często zapomniane...ale stanowi o tym, kim jesteśmy.
Półtorej godziny koncert, a emocje zostały do dziś... a jest już poniedziałek.
Niedziela to bardzo wyczerpujący dzień... rano wizyta u cioci...
Później zakupy, ostatnie szlify przed wyjazdem... Pakowanie, sprzątanie i ..i w zasadzie robi się wieczór...
Ranek poniedziałkowy... szósta pobudka, rach ciach i jest!
Wszyscy gotowi.
Pakujemy się do samochodziku i po trzech godzinkach lądujemy w górach...jest!
Brawo my!!!!
Parkujemy, zamykamy samochód i idziemy w góry.... jest tu taka piękna góra, na której jest sanktuarium maryjne.
Podchodzimy długo, troszkę nasza kochana niunia marudzi, ale napiera do przodu, docieramy.
Nagrodą jest widok... piękna kapliczka i grota z Matką Boską.............
Gdy podjęliśmy drogę powrotną, zakupiliśmy ku pokrzepieniu serc i żołądków żelki i cukierki....
Zeszliśmy... teraz obiadek - w karczmie …
Zamawiamy placki ziemniaczane z serem.
Na obsługę czekamy długo... jedzenie do nas też trafia po dłuższym czasie... a obsługa nie do końca spełnia nasze oczekiwania... jedzenie nie specjalne, ale za to towarzystwo i widoki są wspaniałe.
Po obiedzie wracamy do hotelu.
Możemy już zająć pokój i się ulokować...
Rozpakowani!!!
Plan na resztę wieczoru to spacerek po górach, ale oczywiście lądujemy...
...gdzie?
Pod Golgotą!
Wystarczyło jedno pytanie: - Wchodzimy???
I już !!!
Wszyscy gotowi...Napieramy do przodu i w górę...
Potrzebowałam tego - sama pod górę, walcząc z terenem i sobą... Podejście nie należało do łatwych.
Choć ja się nie znam, ale wiem jedno - góra zdobyta:)
Pierwszy dzień - pierwsza góra :)
15 minut i 20 sekund - właśnie tyle zajęło mi podejście .
W zasadzie nieważne:)
Golgota zdobyta :)
Brawa dla nas....
Kama... jesteś dzielna :) Brawo ty

Szacunek dla gór

Drugi dzień naszych urlopowych wojaży…
Rano, po śniadanku, poszliśmy po wodę do sklepu… bidony zaopatrzone w życiodajny płyn i do boju
Pierwsze metry pokonujemy biegnąc… później już się nie dało… Pierwsze podejście na Skrzyczne dość trudnym, niebieskim szlakiem. Droga nie jest prosta ani łatwa, choć może się tylko tak mnie wydawać. Na szlaku spotykaliśmy ludzi, którzy wracali z gór… maleństwo marudziło po drodze, ale szło… odrobina motywacji od Emilki i nawet jakoś poszło… dotarliśmy do połowy trasy - tam gdzie przesiadają się ludzie na wyciągu.
Biegniemy dalej … szlak wcale nie jest łatwy. Tu nie da się biegać tak dosłownie, choć są momenty, że można, ale bieganie nabiera nowego znaczenia. Jednym słowem przemieszczamy się do przodu . Docieramy do szczytu… to co prawda drugi dopiero mój szczyt, ale radocha jest wielka. Teraz rozpoczynamy podróż powrotną. Szlak dość kamienisty, ale staramy się zbiegać, mamy jeden hamulec w postaci naszego dzieciątka.
Jednak jakoś nam się udaje…
Dotarliśmy na Małe Skrzyczne. Tam sobie robimy mały postój. Ale widok jest boski.
Widoki są niebotyczne - wszystko co mnie otacza, jest tak przejmujące, tak piękne i tak budzące respekt, że nie potrafię tego wyrazić. Zawsze powtarzałam, ze góry należy szanować, należy czuć do nich respekt i tego się dziś trzymam.
Z Małego Skrzycznego udało się zbiec i podbiec pod skałę Malinowską. Tam naprawdę biegłam i czułam, że jest super. Stamtąd mam super fotki, ale to zobaczycie później, a może za chwilkę…
Widok z tego miejsca jest ujmujący, coś wspaniałego. Nogi już czują kilometry, ale nadal jest pięknie.
Stamtąd podejmujemy podróż do następnego miejsca przeznaczenia, czyli do przełęczy Salmopolskiej i do Białego Krzyża . Tam postój na picie i jedzenie….
Na liczniku mamy jakieś 13 km, ale w nogach wydaje się, jak bym zrobiła maraton, oczywiście nie poddajemy się - napieramy dalej . Po krótkim odpoczynku i świetnym cieście jagodowym i drugim -miodowo orzechowym - biegniemy dalej.
Docieramy do Kotarza… po drodze spotykamy crossowców. To niebywały widok , naprawdę . Młodzi ludzie jeżdżący na motocyklach po lesie w górach ….coś niesamowitego - pełen szacunek.
Dotarłyśmy na Kotarz, bo chłopcy byli pierwsi. Teraz podążamy na Beskid Węgierski . Docieramy tam po dość kamienistym szlaku, ale zadowoleni i uśmiechnięci.
Jednym słowem Brawo my i brawo Kamilka
Teraz zostało nam już tylko zejście do domu i zrobienie zakupów na upragnionego zapewne przez wszystkich grilla
Po ponad czterech godzinach udaje nam się dotrzeć do końca szlaku Lądujemy w mieście , a na licznikach mamy 21 kilometrów….
Góry są piękne, są wymagające i cudowne.
Szacunek do gór jest wskazany, ale też pełen podziw do nich jest potrzebny jak powietrze…
Powiem tak to mój drugi dzień w górach , jestem zachwycona widokami, trasami…
Masaż stóp mam zapewniony na dwadzieścia lat do przodu
Dziękuję Emilce i Błażejowi za te cudne chwile spędzone dziś w górach i wyrażam pełen podziw dla mojego dziecka – Kamilki za pokonanie 21 kilometrów po wstaniu z kanapy i odłożeniu telefonu – Córcia BRAWO TY

Poznajemy góry

Dziś poranek pochmurny, deszczowy…
Wstałyśmy z Emilką, wypiłyśmy kawę na balkonie, podziwiając wstającą mgłę z gór.
Reszta naszej ekipy wstała, poddaliśmy się porannej toalecie i zjedliśmy śniadanie. Nasza córka wykorzystała chyba dziś wszystkie swoje życia, aby wywinąć się od śniadania i pójścia w góry.
Gdy już udało się namówić dziecko do wstania, zjedzenia śniadanka i wyjścia, wyszło słoneczko….
Specjalnie dla nas wyszło piękne słoneczko, a niebo z ołowianego szarego koloru zamieniło szatę na niebieską.
Szliśmy sobie ulicami Szczyrku kilka kilometrów w dół, później zmieniliśmy kierunek i podjęliśmy walkę ze wspinaczką. Dotarliśmy do Chaty Wuja Toma.
Jedno z piękniejszych miejsc na ziemi. Tu produkowany jest miód, śliwowica i inne dobroci .
My postanowiliśmy zjeść tam oscypki grillowane z żurawiną.
I wypiliśmy doskonałą kawę z mlekiem.
Z tego raju na ziemi kamienistym czerwonym szlakiem udaliśmy się na Klimczok. Droga wcale nie była łatwa, a Kamilka w myślach zabiła każdego z nas z osobna i wszystkich na raz z tysiąc razy. Nigdy z ust swojego dziecka nie słyszałam tyle razy: - Nie dam rady, ja już nie mogę …. Nie chcę , ja już nie mam siły… i czemu wy mi to robicie???
Jednym słowem Hapusia wciąż jojczyła.
Przestała marudzić po jakichś dwóch kilometrach gdy skończyło się podejście dość kamieniste i strome.
Wtedy nasze dziecko zaczęło doceniać widoki i zauważać to, co ją otacza.
Doceniła nawet źródełko górskie, w którym postanowiła chwilkę się pomoczyć.
Szliśmy dalej, dotarliśmy do schroniska, tu zjedliśmy najlepsze ciacho jagodowe na świecie i wypiłam pyszną herbatkę z cytrynką  Najlepsza herbata na świecie 
Napojeni, napici, postanowiliśmy ruszyć na szlak. Tu już było łatwej. Niestety szlaki w naszych pięknych górach są bardzo kamieniste, masaż stóp mamy odrobiony na jakieś dwieście lat.
Doszliśmy na Szyndzielnię, schronisko to jak mrowisko, chyba dzięki temu że jest tam wyciąg i łatwiej się dostać na szlak i szczyt. Dzielnie zabraliśmy sobie pieczątkę ze schroniska i zrobiliśmy sobie fotki…dalej ruszyliśmy szlakiem do Bielska – Białej .
Trasa tradycyjnie kamienista, ale piękna.
Widoki zapierające dech w piersiach. Tu kamienie mają swoje dusze …
Góry są piękne, cudowne i bardzo zaskakujące .
Można je pokochać albo znienawidzić 
Podążając szlakiem , gawędząc i wspominając kulinarne dobroci dzieciństwa dotarliśmy do Bielska-Białej. Tu autobusem , w którym pan kierowca sprzedał nam bilety i powiedział gdzie mamy wysiąść.
Jechaliśmy sobie oczywiście autobusem do rynku w Bielsku, a tu wsiadło dwóch panów i z głośnika usłyszeliśmy: - Kasowniki zablokowane! Proszę przygotować bilety do kontroli!
I panowie przeszli po autobusie…sprawdzając bilety- ale mamy szczęście…. Pierwszy raz w Bielsku pierwszy raz jedziemy ichniejszym autobusem i kontrola biletów ;) Brawo my!!!!
Na rynku zjedliśmy kebab, podobno był dobry i autobusem wróciliśmy do Szczyrku. Zrobiliśmy zakupy na śniadanko i poszliśmy do karczmy na jedzonko 
Zjadłam dobre naleśniki z serem i ponoć świetną kwaśnicę serwują tam, Błażej poleca!
Bardzo dobrą deskę do piwa  Maciej poleca.
Spaghetti poleca Emilka…
Jednym słowem dziś w górach zrobiliśmy ok 19 km….
Było super… Łzy, uśmiech i wielka radocha przeplatana jojczeniem i mega zadowoleniem ….
Kolejny zajebisty dzień spędzony w tym pięknym miejscu 
A o tym, co wieczorem… może kiedyś…

Biegowa wyprawa z Emilką

Dziś wycieczka zaplanowana przerodziła się w ekstremalną wyprawę.
Poszliśmy biegać - takie było założenie, wystartowaliśmy spod sklepu… bo tak było nam łatwiej.
Dobiegliśmy uliczką szczyrku w dół do Karczmy, w której serwują nieświeże jedzenie…. Skręciliśmy w prawo i uliczką w górę.
Biegliśmy, by odwiedzić Chatę wuja Toma po raz drugi w czasie tego wyjazdu. Góry są piękne, zaskakują na każdym kroku i pokazują, że niemożliwe staje się możliwym.
Do chaty dobiegłyśmy w zasadzie w 41 minut…
Tu uzupełnienie płynów, kilka fotek i ustalenie dalszej trasy…
Ruszamy dalej… zbiegając żółtym szlakiem spotykamy tam dziewczynę siedzącą na szlaku i płaczącą… więc pytamy kobietę „co się stało?”
…no może pomocy potrzebuje… są z nią co prawda jeszcze jakieś dwie osoby, ale jakoś tak na nią uwagi nie zwracają…
Kobieta na szlaku krzyczy na nas, że z ludźmi nieodpowiedzialnymi poszła w góry, że ma dość i nie ma takiej kondycji jak oni i …
Na co my ze stoickim spokojem: – ale za chwilkę jest schronisko - i pobiegliśmy dalej…
Zbieg jest megastyczny.
Biegnie się super, choć na szlaku jest mnóstwo kamieni…chyba taki urok tych gór, że szlaki są usłane kamieniami, a stoki otulone pięknymi drzewami…
Biegnąc tym szlakiem po prawej stronie towarzyszył nam strumyk, cicho przygrywając w rytm kroków….
Po lewej karmnik dla zwierząt…
Dobiegliśmy do asfaltu… tu na rozstaju dróg podejmujemy decyzję ze biegniemy w lewo.
W górę asfaltem biegniemy.
Dobiegamy do miejsca, gdzie miała być ścieżka, którą wrócimy do domu. Okazało się, że ścieżka ta uległa matce naturze… wyglądała malowniczo, ale ciężko byłoby wspiąć się po niej…
Odnaleźliśmy drogę do domu, ale nie był to szlak…dzięki temu biegliśmy wzdłuż potoku, który dźwięcznie nam szumiał…podziwialiśmy przyrodę taką prawdziwą, tam ludzie nie chodzą, jeśli już, to tylko tubylcy….
Ale oni szanują to co mają.
Droga była stroma, kamienista, a nawet przeprawialiśmy się przez potoczek…Było cudownie, choć miałam w pewnym momencie pomyślałam, że jak będzie jeszcze choć jedno takie podejście, to chyba tu zostanę… Daliśmy radę, odnaleźliśmy szlak, i znów kamienistym zbiegiem dobiegliśmy do drogi.
Tu już biegło się lekko, trzeba tylko złapać rytm i biec… Było cudownie… 15 km spędzone dziś w górach, to jedno z najfajniejszych 15 km, jakie do tej pory pokonałam… Zakochałam się w górach i zapewne jeszcze tu wrócę…
Po powrocie do domu udaliśmy się do miasta, by cos zjeść i pomoczyć nogi w Żylinie.
Najlepsze na świecie miejsce, gdzie posłuchaliśmy super muzy, a zapiexy są tak dobre, że choćby dla nich warto tu dojechać.
Meta nazywa się „Freeride Bar”.
Coś nie z tego świata…
Wieczór był cudowny… z resztą tu każdy nowy dzień jest cudowny, niesie ze sobą nowe wyzwania i nowe radości…
Jest pięknie, cudownie….

Bieg fabrykanta i niebezpieczny medal.

Zapisy na ten bieg ruszyły jakieś trzy miesiące temu...
Każdy biegacz z Łodzi czekał na ich start...Później już było łatwo - wystarczyło tylko opłacić odebrać pakiet startowy i stanąć na starcie.
Wiadomo - każdy realizował przez te miesiące skrupulatnie plan treningowy.. Jedni sumiennie, inni mniej, ale zawsze coś...
Zapewne każdy z nas dawał z siebie tyle, ile mógł..

Nadszedł dzień startu.
Spokojny wyluzowany dzień... czas, kiedy skupiamy się na biegu, wizualizujemy, rozmyślamy....układamy i przejmujemy się pogodą …
To tak...
Rozwijając temat... Wstałam rano, przygotowana do biegu, z myślą, że to już!
Dziś.

Poszłam na zakupy, wykonałam trening siłowy, znosząc do domu wszelkie dobra, które można później przetworzyć i przyswoić w postaci pokarmu.
Zaopatrzyłam lodówkę w życiodajne płyny i jedzenie.
Część artykułów została przerobiona do spożycia...
W wyniku połączenia mąki, jajek i rodzynek powstały naleśniki, inna konfiguracja podobnych artykułów spożywczych spowodowała powstanie ciasta z aronią i śliwkami...

Naleśniki spożyliśmy na obiad, ciasto było w ramach wizualizacji biegu...(zaopatrzyło naszą klubową kawiarnię nad stawem).
Część naleśników stała się posiłkiem regenerującym po biegu...ale pomalutku... do tego jeszcze trochę czasu...

Na zegarze południe, w małym pokoju pomalowana, nie - przepraszam zagruntowana ściana czeka na pomalowanie, w pralce pranie.. to taka rozgrzewka przed rozgrzewką…
Obowiązki domowe przed bieganiem...
I jeszcze jeden trening cierpliwości, gdy córka, mająca pełną szafę ciuchów, na dwie godziny przed wyjściem oznajmia,że nie jedzie, bo nie ma w co się ubrać :)
No taka sytuacja...Oczywiście wygrywa wytrwałość i cierpliwość dziecka, które obrażone stwierdza, że wygląda jak... tu pozwolę sobie nie przytoczyć epitetu, jakim się określiło, i jedzie obrażone na miejsce spotkania.
Około15:00 podjeżdża Janusz, który miał zabrać ciasto, ale w końcowym rozrachunku zabiera ciasto, mnie i Kamilę... Tak - dokładnie tę, która nie ma co na siebie założyć.

...Docieramy na miejsce...
Z nieba słoneczko dość intensywnie ogrzewa okolicę, jest pięknie.
Znajdujemy miejsce, gdzie możemy zainstalować bufet i ruszamy po rzeczy z samochodu...
A zapomniałam... po drodze spotykamy Włodka...a Janusz przestawia jeszcze wcześniej zaparkowany w słońcu samochód, by się nie nagrzał…
Idziemy do samochodu.
Po drodze spotykamy kolejnych klubowiczów... więc idziemy i dojść nie możemy ;) W końcu nam się udaje, zabieramy ze sobą całe zaopatrzenie...
Docieramy na miejsce, po kilku minutach mamy już baner, Czesia i wszystko gotowe... Można rozpocząć ucztowanie w oczekiwaniu na bieg...
Po kilku minutach dociera do nas Maciek, który kończył malowanie ściany w domu i dojeżdżał do nas MPK...

Są już wszyscy...
Dotarł Tomek, Pan Jagoda, Maciek, Sebastian, Justyna, Rafał, Mariusz, Radek, Grzesio Włodek, Marcin prezes i co jest najfajniejsze to to ,że każdy zabrał ze sobą rodzinkę :)
Nie ma nic fajniejszego jak „zbiórka” klubowa, gdzie są dzieciaki i te osoby, które nie biegną , a przecież biegniemy dzięki ich wyrozumiałości, wsparciu...
Coś cudownego !

Do startu zostało jakieś pół godzinki, trzeba się rozgrzać.. Trochę potruchtać.. Idziemy więc z Maćkiem na rozbieganko.
Po pierwszych trzech minutach po plecach leci stróżka potu i już wiem, że wcale nie będzie łatwo...
Słonko grzeje pomimo tego, że jest już po siedemnastej... :)
Po dwudziestu minutach rozgrzewki udajemy się na start, ostatni łyk wody i gotowe...
W strefie startu spotykam naszą klubowiczkę Sylwię... Rozmawiamy sobie, śmiejemy się.
Mija wyznaczona godzina startu, a my nadal stoimy i czekamy... Po pięciominutowym spóźnieniu ruszyliśmy... Najpierw powoli - jak w wierszu – ociężale, ruszyła maszyna po asfalcie... wybiegamy ze strefy i biegniemy ulicą. Tu rozgrzany asfalt daje znać o sobie... ale spokojnie - miało być spokojnie przez pierwszych parę kilometrów... Nie jest źle. Widzę przed sobą dwóch kolegów klubowych, trzymam się ich pleców...
Biegnę.

Mijają metry, płynie czas, słonko nadal świeci... Trasa inna niż w zeszłym roku, troszkę odwrócona... ale, jak zawsze, ciekawa.
Biegnę - mija trzeci kilometr... chcę trochę przyspieszyć, ale nie bardzo mogę... no troszkę się udało, dobiegam do piątego kilometra.
Woda, czyli - jak to na Fabrykancie - jej brak... znów kubeczki nienapełnione.
Biegnę bez wody...

Na 6. km doganiam Janusza, pytam, co się stało?
Nic, Janusz odpowiada to co zawsze...
Wiem, o co chodzi, więc nie zatrzymuję się i biegnę dalej, doganiam Włodka.
.Mijam go i biegnę dalej... po kilku minutach dobiegam do Sebastiana.
...biegniemy...

Jakiś gość przede mną biegnie bez numeru.
Ktoś podjeżdża na rowerze i każe mu zejść z trasy.
Krótka wymiana zdań i gość schodzi....
Na wysokości ul. Przybyszewskiego biegnie przede mną kolega z dwoma numerami startowymi - jeden ma przyczepiony z tyłu, jako Sylwia jakaś tam...
Nie przypomina kolega Sylwii... no cóż … i tak też można :)
Zbiegamy w dół - nie wiem, co to za ulica, po prostu jest trochę cienia, usta mam suche, jak bym biegła po pustyni, ślinianki strajkują i nie produkują śliny...
Kropli wody... !

Do mety półtora kilometra...
Biegnę szybciej, niż na początku. Przyspieszyłam tak, jak mówił Maciek - druga połówka jest szybsza na 100% ale czy dam radę ???
W głowie za dużo myśli, zupełnie niepotrzebnych, oczyść głowę - dasz radę …
Pamiętasz to tylko i wyłącznie od ciebie zależy, jak sobie dasz radę.
...Jak bardzo tego chcesz...?

Bardzo chcę...
Na 600 metrów przed metą pojawia się Jagoda...
Biegnie przede mną i krzyczy: - Dasz radę!

wyprzedzamy, tylko moje plecy ...i to tyle co zapamiętałam...
Wiem, że krzyczał do mnie, ale co, to już nie wiem...
...do mety dobiegłam, wyprzedzając jeszcze kilka osób.... jak to zrobiłam nie wiem...
To wie tylko Pan Jagoda :)
Skąd moc na ostatnich metrach by biec 3:30, 3:50...????
Cały dystans pokonany w 49:28 … jako kobieta 35 na 459 może być, choć miało być lepiej....???
W kategorii wiekowej na piętnastym miejscu.

Na mecie każdy dostał medal... mam i ja.
Na krawężnikach siedzi Łódź Running Team, gratulujemy sobie nawzajem i dochodzimy do siebie...
Czekamy na innych, jakoś w tym wszystkim przeoczyłam Maćka, który wbiegł na metę... ale jakoś się odnaleźliśmy :)
W miejscu „kawiarnianym” jedni piją, inni jedzą, a jeszcze inni odpoczywają... ja sobie stoję i zdjętym z szyi medalem delikatnie macham.
W pewnym momencie moja nogę przeszywa ból, dość ostry, rozpierający, promieniujący do pachwiny i stopy - jednym słowem boli po całości.
Zerkam w dół i widzę, że na mojej nodze wyrosła wielka żyła, która swoją objętość powiększa w sposób nieproporcjonalny do czasu, puchnie i tworzy gigantyczny wylew...
Nie mam nic zimnego, więc udaję się do karetki, może jakiś okład zimny?
W karetce miły pan szuka w plecaczku zamrażacza... pyta, jak to się stało... na co ja, że medalem...
Patrzy na mnie z ironią i niedowierzaniem...
- ... jak to? Medalem?
No wiem - dziwnie to , ale właśnie medalem uderzyłam się w nogę..
Sytuacja opanowana :)
Zamrożone dookoła tak, by się nie rozlało bardziej...
Wracam do naszej klubowej kawiarni, gdzie są już wszyscy. Każdy opowiada wrażenia z biegu, jak było łatwo i przyjemnie... uzupełniając przy tym węglowodany i płyny.
Wesoła atmosfera towarzyszy do samego końca.

Po krótkiej chwili dekoracje...
Pan Jagoda zgarnia zasłużenie dwa puchary.. i nasz Łukasz zabiera do domu jeden puchar :)
Brawa dla was, panowie :)
Nie da się jednym słowem opisać tej atmosfery, uśmiechów i zabawy.. Choć na trasie jest trudno i czasem nie chce nam się już biec, to wiadomo, że znajdzie się ktoś, kto zmotywuje, podniesie na duchu i pociągnie, dając siłę do walki...
A atmosfera na naszym rodzinnym pikniku niezapomniana..
Pogoda dopisała, humory też. Może nie padły rekordy życiowe, choć tego nie wiem...
Może nie było mega szybkości, ale była rodzinna atmosfera i mnóstwo dobrego humoru, pomimo groźby amputacji mojej prawej kończyny :)
Po dobrej zabawie , posprzątaliśmy i powróciliśmy do naszych codziennych zajęć... dziękujemy Janusz za podwiezienie do domku :)
Do następnego razu :)