niedziela, 28 sierpnia 2016

Bieg fabrykanta i niebezpieczny medal.

Zapisy na ten bieg ruszyły jakieś trzy miesiące temu...
Każdy biegacz z Łodzi czekał na ich start...Później już było łatwo - wystarczyło tylko opłacić odebrać pakiet startowy i stanąć na starcie.
Wiadomo - każdy realizował przez te miesiące skrupulatnie plan treningowy.. Jedni sumiennie, inni mniej, ale zawsze coś...
Zapewne każdy z nas dawał z siebie tyle, ile mógł..

Nadszedł dzień startu.
Spokojny wyluzowany dzień... czas, kiedy skupiamy się na biegu, wizualizujemy, rozmyślamy....układamy i przejmujemy się pogodą …
To tak...
Rozwijając temat... Wstałam rano, przygotowana do biegu, z myślą, że to już!
Dziś.

Poszłam na zakupy, wykonałam trening siłowy, znosząc do domu wszelkie dobra, które można później przetworzyć i przyswoić w postaci pokarmu.
Zaopatrzyłam lodówkę w życiodajne płyny i jedzenie.
Część artykułów została przerobiona do spożycia...
W wyniku połączenia mąki, jajek i rodzynek powstały naleśniki, inna konfiguracja podobnych artykułów spożywczych spowodowała powstanie ciasta z aronią i śliwkami...

Naleśniki spożyliśmy na obiad, ciasto było w ramach wizualizacji biegu...(zaopatrzyło naszą klubową kawiarnię nad stawem).
Część naleśników stała się posiłkiem regenerującym po biegu...ale pomalutku... do tego jeszcze trochę czasu...

Na zegarze południe, w małym pokoju pomalowana, nie - przepraszam zagruntowana ściana czeka na pomalowanie, w pralce pranie.. to taka rozgrzewka przed rozgrzewką…
Obowiązki domowe przed bieganiem...
I jeszcze jeden trening cierpliwości, gdy córka, mająca pełną szafę ciuchów, na dwie godziny przed wyjściem oznajmia,że nie jedzie, bo nie ma w co się ubrać :)
No taka sytuacja...Oczywiście wygrywa wytrwałość i cierpliwość dziecka, które obrażone stwierdza, że wygląda jak... tu pozwolę sobie nie przytoczyć epitetu, jakim się określiło, i jedzie obrażone na miejsce spotkania.
Około15:00 podjeżdża Janusz, który miał zabrać ciasto, ale w końcowym rozrachunku zabiera ciasto, mnie i Kamilę... Tak - dokładnie tę, która nie ma co na siebie założyć.

...Docieramy na miejsce...
Z nieba słoneczko dość intensywnie ogrzewa okolicę, jest pięknie.
Znajdujemy miejsce, gdzie możemy zainstalować bufet i ruszamy po rzeczy z samochodu...
A zapomniałam... po drodze spotykamy Włodka...a Janusz przestawia jeszcze wcześniej zaparkowany w słońcu samochód, by się nie nagrzał…
Idziemy do samochodu.
Po drodze spotykamy kolejnych klubowiczów... więc idziemy i dojść nie możemy ;) W końcu nam się udaje, zabieramy ze sobą całe zaopatrzenie...
Docieramy na miejsce, po kilku minutach mamy już baner, Czesia i wszystko gotowe... Można rozpocząć ucztowanie w oczekiwaniu na bieg...
Po kilku minutach dociera do nas Maciek, który kończył malowanie ściany w domu i dojeżdżał do nas MPK...

Są już wszyscy...
Dotarł Tomek, Pan Jagoda, Maciek, Sebastian, Justyna, Rafał, Mariusz, Radek, Grzesio Włodek, Marcin prezes i co jest najfajniejsze to to ,że każdy zabrał ze sobą rodzinkę :)
Nie ma nic fajniejszego jak „zbiórka” klubowa, gdzie są dzieciaki i te osoby, które nie biegną , a przecież biegniemy dzięki ich wyrozumiałości, wsparciu...
Coś cudownego !

Do startu zostało jakieś pół godzinki, trzeba się rozgrzać.. Trochę potruchtać.. Idziemy więc z Maćkiem na rozbieganko.
Po pierwszych trzech minutach po plecach leci stróżka potu i już wiem, że wcale nie będzie łatwo...
Słonko grzeje pomimo tego, że jest już po siedemnastej... :)
Po dwudziestu minutach rozgrzewki udajemy się na start, ostatni łyk wody i gotowe...
W strefie startu spotykam naszą klubowiczkę Sylwię... Rozmawiamy sobie, śmiejemy się.
Mija wyznaczona godzina startu, a my nadal stoimy i czekamy... Po pięciominutowym spóźnieniu ruszyliśmy... Najpierw powoli - jak w wierszu – ociężale, ruszyła maszyna po asfalcie... wybiegamy ze strefy i biegniemy ulicą. Tu rozgrzany asfalt daje znać o sobie... ale spokojnie - miało być spokojnie przez pierwszych parę kilometrów... Nie jest źle. Widzę przed sobą dwóch kolegów klubowych, trzymam się ich pleców...
Biegnę.

Mijają metry, płynie czas, słonko nadal świeci... Trasa inna niż w zeszłym roku, troszkę odwrócona... ale, jak zawsze, ciekawa.
Biegnę - mija trzeci kilometr... chcę trochę przyspieszyć, ale nie bardzo mogę... no troszkę się udało, dobiegam do piątego kilometra.
Woda, czyli - jak to na Fabrykancie - jej brak... znów kubeczki nienapełnione.
Biegnę bez wody...

Na 6. km doganiam Janusza, pytam, co się stało?
Nic, Janusz odpowiada to co zawsze...
Wiem, o co chodzi, więc nie zatrzymuję się i biegnę dalej, doganiam Włodka.
.Mijam go i biegnę dalej... po kilku minutach dobiegam do Sebastiana.
...biegniemy...

Jakiś gość przede mną biegnie bez numeru.
Ktoś podjeżdża na rowerze i każe mu zejść z trasy.
Krótka wymiana zdań i gość schodzi....
Na wysokości ul. Przybyszewskiego biegnie przede mną kolega z dwoma numerami startowymi - jeden ma przyczepiony z tyłu, jako Sylwia jakaś tam...
Nie przypomina kolega Sylwii... no cóż … i tak też można :)
Zbiegamy w dół - nie wiem, co to za ulica, po prostu jest trochę cienia, usta mam suche, jak bym biegła po pustyni, ślinianki strajkują i nie produkują śliny...
Kropli wody... !

Do mety półtora kilometra...
Biegnę szybciej, niż na początku. Przyspieszyłam tak, jak mówił Maciek - druga połówka jest szybsza na 100% ale czy dam radę ???
W głowie za dużo myśli, zupełnie niepotrzebnych, oczyść głowę - dasz radę …
Pamiętasz to tylko i wyłącznie od ciebie zależy, jak sobie dasz radę.
...Jak bardzo tego chcesz...?

Bardzo chcę...
Na 600 metrów przed metą pojawia się Jagoda...
Biegnie przede mną i krzyczy: - Dasz radę!

wyprzedzamy, tylko moje plecy ...i to tyle co zapamiętałam...
Wiem, że krzyczał do mnie, ale co, to już nie wiem...
...do mety dobiegłam, wyprzedzając jeszcze kilka osób.... jak to zrobiłam nie wiem...
To wie tylko Pan Jagoda :)
Skąd moc na ostatnich metrach by biec 3:30, 3:50...????
Cały dystans pokonany w 49:28 … jako kobieta 35 na 459 może być, choć miało być lepiej....???
W kategorii wiekowej na piętnastym miejscu.

Na mecie każdy dostał medal... mam i ja.
Na krawężnikach siedzi Łódź Running Team, gratulujemy sobie nawzajem i dochodzimy do siebie...
Czekamy na innych, jakoś w tym wszystkim przeoczyłam Maćka, który wbiegł na metę... ale jakoś się odnaleźliśmy :)
W miejscu „kawiarnianym” jedni piją, inni jedzą, a jeszcze inni odpoczywają... ja sobie stoję i zdjętym z szyi medalem delikatnie macham.
W pewnym momencie moja nogę przeszywa ból, dość ostry, rozpierający, promieniujący do pachwiny i stopy - jednym słowem boli po całości.
Zerkam w dół i widzę, że na mojej nodze wyrosła wielka żyła, która swoją objętość powiększa w sposób nieproporcjonalny do czasu, puchnie i tworzy gigantyczny wylew...
Nie mam nic zimnego, więc udaję się do karetki, może jakiś okład zimny?
W karetce miły pan szuka w plecaczku zamrażacza... pyta, jak to się stało... na co ja, że medalem...
Patrzy na mnie z ironią i niedowierzaniem...
- ... jak to? Medalem?
No wiem - dziwnie to , ale właśnie medalem uderzyłam się w nogę..
Sytuacja opanowana :)
Zamrożone dookoła tak, by się nie rozlało bardziej...
Wracam do naszej klubowej kawiarni, gdzie są już wszyscy. Każdy opowiada wrażenia z biegu, jak było łatwo i przyjemnie... uzupełniając przy tym węglowodany i płyny.
Wesoła atmosfera towarzyszy do samego końca.

Po krótkiej chwili dekoracje...
Pan Jagoda zgarnia zasłużenie dwa puchary.. i nasz Łukasz zabiera do domu jeden puchar :)
Brawa dla was, panowie :)
Nie da się jednym słowem opisać tej atmosfery, uśmiechów i zabawy.. Choć na trasie jest trudno i czasem nie chce nam się już biec, to wiadomo, że znajdzie się ktoś, kto zmotywuje, podniesie na duchu i pociągnie, dając siłę do walki...
A atmosfera na naszym rodzinnym pikniku niezapomniana..
Pogoda dopisała, humory też. Może nie padły rekordy życiowe, choć tego nie wiem...
Może nie było mega szybkości, ale była rodzinna atmosfera i mnóstwo dobrego humoru, pomimo groźby amputacji mojej prawej kończyny :)
Po dobrej zabawie , posprzątaliśmy i powróciliśmy do naszych codziennych zajęć... dziękujemy Janusz za podwiezienie do domku :)
Do następnego razu :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz