Zapisy
na ten bieg ruszyły jakieś trzy miesiące temu...
Każdy
biegacz z Łodzi czekał na ich start...Później już było łatwo -
wystarczyło tylko opłacić odebrać pakiet startowy i stanąć na
starcie.
Wiadomo
- każdy realizował przez te miesiące skrupulatnie plan
treningowy.. Jedni sumiennie, inni mniej, ale zawsze coś...
Zapewne
każdy z nas dawał z siebie tyle, ile mógł..
Nadszedł
dzień startu.
Spokojny
wyluzowany dzień... czas, kiedy skupiamy się na biegu,
wizualizujemy, rozmyślamy....układamy i przejmujemy się pogodą …
To
tak...
Rozwijając
temat... Wstałam rano, przygotowana do biegu, z myślą, że to już!
Dziś.
Poszłam
na zakupy, wykonałam trening siłowy, znosząc do domu wszelkie
dobra, które można później przetworzyć i przyswoić w postaci
pokarmu.
Zaopatrzyłam
lodówkę w życiodajne płyny i jedzenie.
Część
artykułów została przerobiona do spożycia...
W
wyniku połączenia mąki, jajek i rodzynek powstały naleśniki,
inna konfiguracja podobnych artykułów spożywczych spowodowała
powstanie ciasta z aronią i śliwkami...
Naleśniki
spożyliśmy na obiad, ciasto było w ramach wizualizacji
biegu...(zaopatrzyło naszą klubową kawiarnię nad stawem).
Część
naleśników stała się posiłkiem regenerującym po biegu...ale
pomalutku... do tego jeszcze trochę czasu...
Na
zegarze południe, w małym pokoju pomalowana, nie - przepraszam
zagruntowana ściana czeka na pomalowanie, w pralce pranie.. to taka
rozgrzewka przed rozgrzewką…
Obowiązki
domowe przed bieganiem...
I
jeszcze jeden trening cierpliwości, gdy córka, mająca pełną
szafę ciuchów, na dwie godziny przed wyjściem oznajmia,że nie
jedzie, bo nie ma w co się ubrać :)
No
taka sytuacja...Oczywiście wygrywa wytrwałość i cierpliwość
dziecka, które obrażone stwierdza, że wygląda jak... tu pozwolę
sobie nie przytoczyć epitetu, jakim się określiło, i jedzie
obrażone na miejsce spotkania.
Około15:00
podjeżdża Janusz, który miał zabrać ciasto, ale w końcowym
rozrachunku zabiera ciasto, mnie i Kamilę... Tak - dokładnie tę,
która nie ma co na siebie założyć.
...Docieramy
na miejsce...
Z
nieba słoneczko dość intensywnie ogrzewa okolicę, jest pięknie.
Znajdujemy
miejsce, gdzie możemy zainstalować bufet i ruszamy po rzeczy z
samochodu...
A
zapomniałam... po drodze spotykamy Włodka...a Janusz przestawia
jeszcze wcześniej zaparkowany w słońcu samochód, by się nie
nagrzał…
Idziemy
do samochodu.
Po
drodze spotykamy kolejnych klubowiczów... więc idziemy i dojść
nie możemy ;) W końcu nam się udaje, zabieramy ze sobą całe
zaopatrzenie...
Docieramy
na miejsce, po kilku minutach mamy już baner, Czesia i wszystko
gotowe... Można rozpocząć ucztowanie w oczekiwaniu na bieg...
Po
kilku minutach dociera do nas Maciek, który kończył malowanie
ściany w domu i dojeżdżał do nas MPK...
Są
już wszyscy...
Dotarł
Tomek, Pan Jagoda, Maciek, Sebastian, Justyna, Rafał, Mariusz,
Radek, Grzesio Włodek, Marcin prezes i co jest najfajniejsze to to
,że każdy zabrał ze sobą rodzinkę :)
Nie
ma nic fajniejszego jak „zbiórka” klubowa, gdzie są dzieciaki i
te osoby, które nie biegną , a przecież biegniemy dzięki ich
wyrozumiałości, wsparciu...
Coś
cudownego !
Do
startu zostało jakieś pół godzinki, trzeba się rozgrzać..
Trochę potruchtać.. Idziemy więc z Maćkiem na rozbieganko.
Po
pierwszych trzech minutach po plecach leci stróżka potu i już
wiem, że wcale nie będzie łatwo...
Słonko
grzeje pomimo tego, że jest już po siedemnastej... :)
Po
dwudziestu minutach rozgrzewki udajemy się na start, ostatni łyk
wody i gotowe...
W
strefie startu spotykam naszą klubowiczkę Sylwię... Rozmawiamy
sobie, śmiejemy się.
Mija
wyznaczona godzina startu, a my nadal stoimy i czekamy... Po
pięciominutowym spóźnieniu ruszyliśmy... Najpierw powoli - jak w
wierszu – ociężale, ruszyła maszyna po asfalcie... wybiegamy ze
strefy i biegniemy ulicą. Tu rozgrzany asfalt daje znać o sobie...
ale spokojnie - miało być spokojnie przez pierwszych parę
kilometrów... Nie jest źle. Widzę przed sobą dwóch kolegów
klubowych, trzymam się ich pleców...
Biegnę.
Mijają
metry, płynie czas, słonko nadal świeci... Trasa inna niż w
zeszłym roku, troszkę odwrócona... ale, jak zawsze, ciekawa.
Biegnę
- mija trzeci kilometr... chcę trochę przyspieszyć, ale nie bardzo
mogę... no troszkę się udało, dobiegam do piątego kilometra.
Woda,
czyli - jak to na Fabrykancie - jej brak... znów kubeczki
nienapełnione.
Biegnę
bez wody...
Na
6. km doganiam Janusza, pytam, co się stało?
Nic,
Janusz odpowiada to co zawsze...
Wiem,
o co chodzi, więc nie zatrzymuję się i biegnę dalej, doganiam
Włodka.
….Mijam
go i biegnę dalej... po kilku minutach dobiegam do Sebastiana.
...biegniemy...
Jakiś
gość przede mną biegnie bez numeru.
Ktoś
podjeżdża na rowerze i każe mu zejść z trasy.
Krótka
wymiana zdań i gość schodzi....
Na
wysokości ul. Przybyszewskiego biegnie przede mną kolega z dwoma
numerami startowymi - jeden ma przyczepiony z tyłu, jako Sylwia
jakaś tam...
Nie
przypomina kolega Sylwii... no cóż … i tak też można :)
Zbiegamy
w dół - nie wiem, co to za ulica, po prostu jest trochę cienia,
usta mam suche, jak bym biegła po pustyni, ślinianki strajkują i
nie produkują śliny...
Kropli
wody... !
Do
mety półtora kilometra...
Biegnę
szybciej, niż na początku. Przyspieszyłam tak, jak mówił Maciek
- druga połówka jest szybsza na 100% ale czy dam radę ???
W
głowie za dużo myśli, zupełnie niepotrzebnych, oczyść głowę -
dasz radę …
Pamiętasz
to tylko i wyłącznie od ciebie zależy, jak sobie dasz radę.
...Jak
bardzo tego chcesz...?
Bardzo
chcę...
Na
600 metrów przed metą pojawia się Jagoda...
Biegnie
przede mną i krzyczy: - Dasz radę!
…wyprzedzamy,
tylko moje plecy ...i to tyle co zapamiętałam...
Wiem,
że krzyczał do mnie, ale co, to już nie wiem...
...do
mety dobiegłam, wyprzedzając jeszcze kilka osób.... jak to
zrobiłam nie wiem...
To
wie tylko Pan Jagoda :)
Skąd
moc na ostatnich metrach by biec 3:30, 3:50...????
Cały
dystans pokonany w 49:28 … jako kobieta 35 na 459 może być, choć
miało być lepiej....???
W
kategorii wiekowej na piętnastym miejscu.
Na
mecie każdy dostał medal... mam i ja.
Na
krawężnikach siedzi Łódź Running Team, gratulujemy sobie
nawzajem i dochodzimy do siebie...
Czekamy
na innych, jakoś w tym wszystkim przeoczyłam Maćka, który wbiegł
na metę... ale jakoś się odnaleźliśmy :)
W
miejscu „kawiarnianym” jedni piją, inni jedzą, a jeszcze inni
odpoczywają... ja sobie stoję i zdjętym z szyi medalem delikatnie
macham.
W
pewnym momencie moja nogę przeszywa ból, dość ostry,
rozpierający, promieniujący do pachwiny i stopy - jednym słowem
boli po całości.
Zerkam
w dół i widzę, że na mojej nodze wyrosła wielka żyła, która
swoją objętość powiększa w sposób nieproporcjonalny do czasu,
puchnie i tworzy gigantyczny wylew...
Nie
mam nic zimnego, więc udaję się do karetki, może jakiś okład
zimny?
W
karetce miły pan szuka w plecaczku zamrażacza... pyta, jak to się
stało... na co ja, że medalem...
Patrzy
na mnie z ironią i niedowierzaniem...
-
... jak to? Medalem?
No
wiem - dziwnie to , ale właśnie medalem uderzyłam się w nogę..
Sytuacja
opanowana :)
Zamrożone
dookoła tak, by się nie rozlało bardziej...
Wracam
do naszej klubowej kawiarni, gdzie są już wszyscy. Każdy opowiada
wrażenia z biegu, jak było łatwo i przyjemnie... uzupełniając
przy tym węglowodany i płyny.
Wesoła
atmosfera towarzyszy do samego końca.
Po
krótkiej chwili dekoracje...
Pan
Jagoda zgarnia zasłużenie dwa puchary.. i nasz Łukasz zabiera do
domu jeden puchar :)
Brawa
dla was, panowie :)
Nie
da się jednym słowem opisać tej atmosfery, uśmiechów i zabawy..
Choć na trasie jest trudno i czasem nie chce nam się już biec, to
wiadomo, że znajdzie się ktoś, kto zmotywuje, podniesie na duchu i
pociągnie, dając siłę do walki...
A
atmosfera na naszym rodzinnym pikniku niezapomniana..
Pogoda
dopisała, humory też. Może nie padły rekordy życiowe, choć tego
nie wiem...
Może
nie było mega szybkości, ale była rodzinna atmosfera i mnóstwo
dobrego humoru, pomimo groźby amputacji mojej prawej kończyny :)
Po
dobrej zabawie , posprzątaliśmy i powróciliśmy do naszych
codziennych zajęć... dziękujemy Janusz za podwiezienie do domku :)
Do
następnego razu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz