Jak zawsze - na to, że
pobiegnę maraton, wpadłam tak po prostu. Wcale długo się nie
zastanawiałam.
Padło hasło: Biegniemy
maraton, a ja już byłam zapisana. Treningi do niego rozpoczęłam
więc za późno, ale z wielką nadzieją, że dam radę .
Gdy tygodnie mijały, a ja
nie czułam wcale mocy, która by zaczęła mi towarzyszyć, zaczęłam
myśleć, że to był bardzo zły pomysł.
Na tydzień przed
maratonem poszłam na ostatni ważny trening... Niedziela
wielkanocna, każdy w domku otulony kołderką, nakryty po same uszy,
a ja w ciuchach biegowych na trening...
Wiatr wiał taki, że
myślałam, iż stanę się latawcem....
Na treningu było
wszystko: wiatr, deszcz śnieg i grad, a nawet na chwilkę wyszło
słoneczko...
Po powrocie do domu czułam
się, jakbym pokonała 50 km, a to było tylko 20 km.
Pomyślałam wtedy że
maraton będzie wielką masakrą... brak mocy, brak wytrzymałości i
siły :(
W końcu nadszedł dzień
sądu ostatecznego. 23 kwiecień...
Maraton.
Królewski dystans...
Miałam stanąć na
stracie tego pięknego dystansu po raz trzeci i myślałam, że to
będzie wielka klęska.
Nadszedł ten dzień.
Pobudka o 6:30, śniadanko,
jakie zaleca nasza klubowa torpeda Magda - buła z dżemem i do
przodu.
Ubranko, prowiant na
drogę, dobra kawa zrobiona przez mojego męża i podana do łóżka...
i można startować.
Na miejsce startu -
czyli do Atlas Areny - dotarliśmy spacerkiem...
Tam spotkaliśmy Monikę,
Maćka i Zbyszka, a po chwili zadzwoniła Emilka mówiąc, że też
już dotarła z Błażejem.
Oczywiście pomyliliśmy
miejsca startu i na początku udaliśmy się na miejsce startu
dyszki.
Szybko przemieściliśmy
się na właściwe miejsce startu.
Tam ustawiliśmy się w
strefach startowych.
Jeszcze chwilka z Emilką,
która dziś była naszym wsparciem technicznym, ale przede wszystkim
psychicznym.
Powitaliśmy biegnących
na dyszkę.
Oni przywitali nas i
wystartowaliśmy :)
Na starcie
przybijaliśmy piąteczki z biegaczami dyszki i tam też wypatrzyłam
Madzię.
Nie ukrywam, że było to
dla mnie wielką i miłą niespodzianką, gdyż myślałam, że
Madziula dziś nie biegnie…
Przez moment biegłam z
Moniką, jednak okazało się, że nasze założenia na dzisiejszy
dzień są niekompatybilne.
Namierzyłam Adama, z
którym miałam biec pierwszą połówkę, ale szybko się okazało,
że tempo jest troszkę za niskie...
Podjęłam więc próbę
samotnego pokonania królewskiego dystansu.
Bawiłam się biegiem,
starając się utrzymywać tempo 5:30, z założeniem, że jak się
uda, to druga połówka będzie szybsza, a jak nie, to trudno...
polecimy tak, jak na początku.
Trasa była super - szkoda
tylko, że muzyka cicha, słabo słyszalna i długie odcinki
ciszy....na trasie.
Poradziłam sobie z tym...
miałam ze sobą muzyczną perełkę, IRĘ.
Moja ukochana kapela
towarzyszyła mi do 32 km. , później rozładowała mi się MP3.
Na 39. km. złapał mnie
skurcz. ale to już tak blisko mety, że dałam radę.
To pierwszy maraton,
na którym ani razu nie szłam... a trzeci w mojej biegowej
historii...
Przebiegłam go z
uśmiechem na twarzy, przybijając piątki z ludźmi, którzy wyszli
kibicować biegaczom...
Dziękuje wszystkim,
którzy stali na trasie i wspierali okrzykami, oklaskami ;)
Dziękuję Eli, która na
rowerze zaopiekowała się moimi rękawiczkami i serdecznie dziękuję
tacie i mężowi Moniki za przygarnięcie mojej odzieży na ulicy
Północnej.
Dziękuję tez Państwu
Chmielom. którzy wspierali nas na 25. km biegu i robili zdjęcia...
Emilka!
Wielkie dzięki za
otuchę wlaną w moje serce tekstem, że dobrze wyglądam na 23.
km...
Atmosfera na trasie była
cudna - kawałeczek biegłam z Donatą, którą pozdrawiam bardzo
serdecznie i mam nadzieję, że udało jej się złamać cztery
godzinki...
Ostatnie dwa kilometry
pokonał ze mną Mariusz.
Dobrze, że był na
rowerze, bo gdy okazało się, że skurcz w prawym udzie jest uroczo
upierdliwy i daje coraz mocniej o sobie znać, rozmowa z Mariuszem
odwróciła trochę uwagę od tego dziwnego bólu.
Z tego miejsca bardzo
dziękuję za wszystko, co Mariusz zrobiłeś, by ten maraton w moim
wykonaniu wyglądał właśnie tak.... Ukończony z wielką radochą.
Mariusz!
Bardzo dziękuję –
jesteś wielki :)
Wpadłam na metę z czasem
3:51:28
K40/14
A miała być masakra :)
!!!!
Takie masakry to ja mogę
przeżywać :)