niedziela, 27 grudnia 2015

Dla Julki

Bieg dla Julki – bieg, który biegną wszyscy, by uczcić pamięć wspaniałej dziewczynki - wielkiego sportowca, osoby, której dobrze znany był duch rywalizacji i pot wylewany na treningach.
To wyjątkowy bieg - tu nikt się nie pcha, nie popycha, choć oczywiście zdarzają się wyjątki …
Spotkaliśmy się na ścieżce biegowej, tej samej, co w zeszłym roku.
Stanęliśmy na niej po rozgrzewce (ja i Maciek) z Błażejem, Mateuszem, Emilką i Zbyszkiem :)
Na dobry początek rozgrzewka.
Jak Emilka usłyszała, że w ramach rozgrzewki biegniemy tą trasą, którą zaraz będziemy biec w ramach zawodów, to spytała, czy żartujemy...
My oczywiście poważnie, że nie... nie żartujemy... i pobiegliśmy.
Po pięciu i pół kilometra byliśmy rozgrzani, stanęliśmy na starcie, minutą ciszy uczciliśmy pamięć o Julce i wystartowaliśmy :)
Pięć kilometrów pięknej wiosennej trasy po lesie (żartuję , ale pogoda była dziś taka, że można by było pomyśleć, że to nie końcówka grudnia i zima)
Trasa piękna. Naprawdę goniłam cały czas, rzadko spoglądając na zegarek :)
Na mecie byłam po 27:50 ( czas brutto)
Na Mecie czekały pyszne jabłka i piękne medale.
Wisi ich trochę u nas w domu, ale ten jest jednym z najpiękniejszych, jakie udało się wybiegać :)
Dziękuję wszystkim, którzy dziś biegli z nami :)
Dziękuje również Alkowi za krótką, ale jakże treściwą lekcję biegania z kijami :) Może już nie będę się na nie tak złościć :)
Madzia! Dzięki wielkie za fotki z trasy :)
Dorota Didi i Amelko dziękujemy za przechowanie naszych okryć :)
Kolejny dzień spędzony w aktywny sposób z cudownie zakręconymi ludźmi, dzielącymi pasję biegania :)
Do zobaczenia za rok :)

niedziela, 13 grudnia 2015

Wpłać pieniądze, i .....biegnij

Okres przedświąteczny obfituje w biegi charytatywne i mikołajkowe, choćby tydzień temu... w pięknej pogodzie biegliśmy bieg charytatywny, a dziś w deszczu i wichurze pobiegliśmy w Parku 3 maja I Bieg Mikołajkowy.
Dojechaliśmy na niego środkami lokomocji miejskiej, na miejscu byliśmy wcześnie, za to cali mokrzy i zmarznięci.
Okazało się, że biuro zawodów jest na płycie stadionu Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji.
Pod niebieskim dachem rozłożono stoły, na nich czipy i numery startowe.
Brak jakiegokolwiek kierunkowskazu, strzałki pokazującej, gdzie biuro zawodów...
Ale przecież takie małe niedopatrzenie nie popsuje nam dnia :)
Wchodzimy na stadion.
Patrzę na bieżnię i moim oczom ukazuje się błotnista breja, a nie bieżnia. W miejscu, gdzie w normalnych warunkach jest bieżnia, dziś jest jedno wielkie bagno: błoto i woda
Stanęliśmy po odbiór pakietów startowych - na pierwszy ogień Kamilki :)
Ktoś uporządkował stanowiska, oznaczając je zakresami numerów startowych. Ustawiłam się przy stoisku gdzie były prezentowane numery powyżej stu..., ale pani, która stała przede mną mówi, że tu stoją wszyscy, jak leci i nikt nie pilnuje tej kolejki.
Stoję i nic.
Kolejka się nie przesuwa, do tego ludzie coraz bardziej zirytowani.
Z upływem czasu, ilością spadającego na nasze głowy deszczu nasza irytacja rośnie.
Do rozpoczęcia biegów dla dzieci zostało dziesięć minut, a ja nadal stoję po pakiet dla Kamy.
Nareszcie ktoś wpadł na pomysł, z inicjatywy jakiegoś biegacza, że może wydać pakiety dla dzieci z dwóch stanowisk....niezależnie od numeru startowego. Przemieszczamy się oczywiście w inne miejsce i znów stoimy w kolejce... jedni wpychają się przed drugich i tak trwa ten cały bałagan.
Nareszcie udaje się odebrać numer startowy dla Kamilki.
Pakiet startowy oszołomił mnie swą zawartością ; czapka Mikołaja, koszulka i numer startowy (muszę zaznaczyć, że za koszulkę płaciło się osobno).
Kamilka poszła się przebrać do szatni, a ja stanęłam po swój pakiet startowy...
Kolejne minuty na deszczu i wietrze.
Odbieram swój numer, czip i czapeczkę :)
Przez mikrofon słyszę, że biegniemy w mikołajowych czapkach... muszę...? ...no dobra, niech będzie. Rozpoczęto pierwsze biegi dla dzieci... myślałam że organizator pójdzie po rozum do głowy i nie każe dzieciakom biegać po tej błotnistej brei, ale nie....
Maluchy, czekające na sygnał startu, stały w wodzie i błocie prawie po kostki. Fajnie... bieg z Mikołajem szkoda tylko, że po tak beznadziejnej nawierzchni. Jeden bieg za drugim... wszystko szybko, szybko...
Po dwóch biegach nastąpiła dekoracja i tu już moja cierpliwość do pseudoorganizatora tego biegu się skończyła.
Nagrody za pierwsze trzy miejsca były wręczane dzieciakom pod niebieskim daszkiem - bez podium, bez jakichkolwiek braw, oklasków.
Dzieci dostawały pucharek za pierwsze miejsce a dla drugiego i trzeciego na pucharki brakło pieniędzy... Szok.
Jak na takim biegu, w którym startują dzieci, może zabraknąć podium i pucharów dla wszystkich???
Nie wiem...
Oczywiście zapytałam pseudoorganizatora o to, czy nie ma pudła dla dzieciaków... nie uzyskałam odpowiedzi, nie omieszkałam wygłosić swojej opinii na ten temat.
W zasadzie do tej pory nie mogę uwierzyć, że osoby odpowiedzialne za organizację tego biegu aż tak pokpili sprawę .
Na tym biegu zabrakło jednej bardzo ważnej rzeczy: Zainteresowania organizatora uczestnikami tego biegu.
Miało się wrażenie, że powtarzają ci:
- Zapłaciłeś, to już cię mamy w dupie...
Przepraszam was, ale moja irytacja związana z organizacją a w zasadzie z brakiem organizacji, imprezy jest mega.
Moja Kamilka biegła 1600 m... po wodzie i błocie... bo organizator nie mógł odmierzyć mili na alejce w parku, by tam dzieciaki mogły pobiec... byłoby zdecydowanie bezpieczniej :)
Córcia dobiegła jako piąta i jestem z niej mega dumna :) Była dzielna, naprawdę.
Pobiegła pomimo tego, że sami jej nawet odradzaliśmy.
W końcu ustawiliśmy się na starcie. Nawet nie wiem, kiedy był sygnał do startu, że nie wspomnę o takim szczególe, jak brak rozgrzewki... pobiegliśmy .
Trasa bardzo fajna – wymagająca, ale fajna :)
Dwa razy górka i oczywiście stadion z super błotną nawierzchnią. Zegarek pokazał czas ruchu 47:20, „organizator” zmierzył czas 49:04... jest różnica???
Najlepszy dowód na to, do jakiego stopnia „organizator” jest skrupulatny :)
Reasumując bieg, jako bieg, to znaczy ludziska spotkani super :) Atmosfera pomiędzy nami biegaczami zajefajna, organizacja - tak jak już wcześniej napisałam - do dupy.
To najgorzej przygotowana impreza biegowa w tym sezonie, w której udało mi się pobiec....
Z czasu jestem bardzo zadowolona, z towarzystwa również... w dobry nastrój wprowadzały nas dziewczyny Ania Patura i Marta Idczak, do tego mój Maciek i dziewczyny.
Doping Karolina Oczkowska.
Jednym słowem - super ludzie :)
Dzięki, że w taką pogodę wam się chciało... gdyby organizator wykazał choć 1 % takich chęci jak my, to byłaby super impreza :)
Po dzisiejszym dniu wiem ;
  1. Bieganie w deszczu i wietrze może być fajne i nawet gigantyczne kałuże nie są straszne..
  2. To my – biegacze - tworzymy atmosferę biegu, dlatego właśnie lubię w nich uczestniczyć
  3. Kasa, jaką wpłacamy na bieg, to kasa która w żaden sposób nie odzwierciedla rangi biegu i tego, co organizator oferuje. Za dychę można zorganizować mega odjechaną imprezę, a za 30 złotych taką imprezę, o której wszyscy będą mówić niekoniecznie dobrze - przykład dzisiejsza impreza biegowa i wcześniejsza o tydzień, dla dzieciaków z Miejskiego Ośrodka Socjoterapii :)
  4. Nigdy więcej nie wezmę udziału w imprezie organizowanej przez firmę Maratończyk Pomiar Czasu.
    Dziękuję wszystkim biegającym za super atmosferę i rywalizację na trasie I Mikołajkowego Biegu w Łodzi :)



sobota, 5 grudnia 2015

Święty nie musi być Świętym :)

Święty Mikołaj obdarowywał wszystkich...
Idąc za tym ideałem my – biegający, postanowiliśmy dziś podarować uśmiech biegając.
Miejski Ośrodek Socjoterapii nr 3 po raz drugi zorganizował charytatywny bieg :)
Impreza z tych, w których jak raz pobiegniesz, to zrobisz wszystko, by biegać w nich systematycznie.
Ten bieg pokazuje, ile można zorganizować za 10 złotych wpisowego.
Rewelacja i wielkie brawa dla organizatorów.
Bieg rozpoczynał się dziś o godzinie 12:00 w Parku na Zdrowiu.
Pogoda nam dopisała i biegacze również :)
Ponad 150 osób stanęło na starcie pięciokilometrowego biegu. Nasi klubowicze również :)
Mateusz , Łukasz, Alek, Maciej, Magda i ja :)

Trasa prosta, w zasadzie cały czas przed siebie, mało zakrętów...
Po dwunastej wystartowaliśmy, biegliśmy z uśmiechami... bo każdy dziś pomagał.
Na mecie z naszego temu pierwszy zjawił się Łukasz, który był drugi w ogóle na mecie. Następnie wpadł Alek... No... 20 minut złamane :)
później JA, za mną Mateusz. Następnie Magda i Maciek :)
Drużynowo daliśmy czadu :)
Po biegu udaliśmy się na pyszne jedzenie i dekorację :)

W tym miejscu chciałabym przekazać kilka refleksji, które nasunęły mi się po samym biegu.
Nie narzekam na organizację biegów, w których obowiązuje dość wysokie wpisowe, ale tym razem muszę podkreślić, że grono organizatorów zadbało o to, by biegacze, po ukończonym biegu, okupionym wysiłkiem, mieli czym się zregenerować, pożywiając się zupką (z wkładką), ponadwymiarowymi kromkami chleba ze smalcem i kiszonym ogórem, czy – opiekaną później nad ogniskiem – kiełbachą (wszystko za symboliczną dychę) a prócz tego, zorganizowano kiermasz przepięknej urody aniołków, choinek...

Każdy dumny z medalem, który przedstawia wizerunek tego świętego, który pomagał :)
Dziś każdy, kto przekroczył linię startu, był świętym Mikołajem :)
Bieg „Zostań Świętym Mikołajem” przeszedł już do historii, ale zapisał się pięknymi kolorowymi i uśmiechniętymi głoskami.
Dzięki temu za rok też wrócimy i w czerwcu równie licznie też pobiegniemy :)



niedziela, 22 listopada 2015

Było ciężko

Wielkie święto biegowe zbliżało się wielkimi krokami, a ja na Biegu Niepodległości złapałam jakąś kontuzję przeciążeniową i nie biegałam prawie wcale.
Do tego, gdy poszłam na wtorkowy trening, okazało się że nie jestem w stanie zrobić go całego.
Łapię zadyszkę po każdej przebiegniętej mili.
Więc tak długo wyczekiwany bieg, jakim jest Piętnastka Bełchatowska, malował się dla mnie raczej w czarnych barwach. Ale oczywiście nadal biegałam, choć okazało się, że mogłabym wcale nie zrealizować moich zamierzeń.
Na tydzień przed biegiem Madzia pyta, czy biegnę w Bełchatowie, na co ja: - Tak, oczywiście, a czemu pytasz?
- A wiesz, sprawdzałam listę startową i was na niej nie ma...
Dotarło do mnie, że istnieje możliwość, iż na bieg się zapisałam, ale go nie opłaciłam.
Po powrocie do domu szybko sprawdziłam i fakty nie chciały być inne – zapisani, ale nie opłaceni.
Dobrze, że żyjemy w XXI wieku i mamy możliwość realizowania przelewów internetowych. Parę kliknięć i poszło. Biegniemy.
Wszystko na bieg było już gotowe. Tomek Wybor, mój osobisty zajączek stał już w blokach startowych.
Tylko moja kondycja odeszła. Bez niej oczywiście nie można biec...
Minął tydzień... nadszedł dzień biegu.
Rano budzik wyrwał nas ze objęć Morfeusza. Maciuś zaparzył najlepsza kawę na świecie...
Po łazienkowej sztafecie, w kuchni powstała kanapka... miała być z dżemem, ale wybrałam dziś ser żółty.
Do popijania wybrałam izotonik.
Około 9 :15 przyjechał po nas Tomek Markiewicz. Zapakowaliśmy się do samochodu i podjęliśmy drogę ku piętnastokilometrowej przygodzie.
Na miejsce dotarliśmy szybko i bez większych przygód.
Zaparkowaliśmy niedaleko hali sportowej, w której mieściło się biuro zawodów.
Dotarliśmy tam pieszo.
W biurze zawodów - jak rok wcześniej - tłum ludzi stojących w kolejkach, by odebrać pakiety startowe.
Gdy staliśmy w naszej kolejce, dopadł mnie stress przedstartowy i Mateusz, który od samego początku dokładał: - Jak biegniesz? ...w trupa... biegnij w trupa!
I tak cały czas.
Jak katarynka wciąż powtarzał swoją kwestię.
Odebrane!
Numer startowy 721. Piękny numer, agrafki są, idziemy na miejsce z zeszłego roku.
Tam już zebrała się większa ekipa: Marta, Ania, Tomek, Łukasz, Mariusz, Janusz, Mateusz, Maciek i my.
Spojrzałam na zegarek i postanowiłam zainstalować swój numer startowy. Znalazłam agrafki i przystąpiłam do przypinania numeru. W tym samym momencie Mateusz oczywiście zaczął dokładać swoje, a ja w efekcie złamałam agrafkę.
Zaczęłam się śmiać, ale też dodatkowo się zdenerwowałam.
To nie jest mój dzień.
Na godzinę przed startem postanowiłam zjeść banana, to też jakoś nie bardzo mi wyszło, bo nawet banana złamałam i już w zasadzie wiedziałam, a właściwie byłam pewna, że to nie jest mój dzień.
Do biegu została godzinka, a ja poszłam do łazienki i spotkałam tam naszą klubową torpedę.
Wróciłyśmy razem na miejsce zbiórki. Po chwili postanowiłyśmy, że zrobimy razem rozgrzewkę.
Po 15-minutowej rozgrzewce udałam się do hali, a Magda jeszcze została potruchtać.
Zostawiłam kurtkę, spakowałam się na bieg i starałam się jeszcze jakoś podnieść na duchu, ale samej nie bardzo mi wychodziło.
Na starcie zimno, a ja szukam miejsca, w którym można się ustawić, Tomek mnie odnajduje. Magda też... Stajemy gotowi do startu, to znaczy oni są gotowi, a ja chyba nie bardzo.
Zegarka nawet nie odpaliłam.
Gdy już to zrobiłam, wszyscy już odliczali, wystrzał i poszliśmy .
Pierwsze kółeczko, na początku pod górkę, trochę tłoczno, Magda krzyczy, że za wolno, Tomek ją dogania, a ja jakoś nie mam siły.
Po połowie kilometra boli noga, nie mam siły. Lecę za nimi, Magda zdecydowanie się męczy, biegnąc z nami, więc odbiega od nas.
Zostajemy sami.
Pierwsza piątka zaliczona.
Tomek cały czas nadaje i motywuje. Drugie okrążenie jest ciężkie. Noga nadal boli, a ja na ósmym kilometrze nie mam siły.
Dogania nas Janusz.
Krzyczy: - ...szybciej biec nie możecie?
Ja się nie odzywam, ale Tomek oczywiście wali prosto z mostu: - Możemy szybciej...
Przez moją głowę przebiega myśl: - ...chyba ty ;)
A przede mną jeszcze 5 km... masakra.
Na trzecim kółeczku walczę już sama ze sobą. Tomek robi co może, żebym się nie poddała.
Staram, jak mogę. Doganiam jakieś dwie dziewczyny, wyprzedzam jakiś gości.... wszystko dzięki Tomkowi, bo sama już chyba bym odpuściła. Teraz Tomek mówi:
  • ...widzisz tę laskę w kolorowych spodniach...
  • ...no widzę.
  • To ją dogonimy... dawaj. Skąd on ma tę siłę, ja ledwie nogami ciągnę, a ten jakby piątkę dopiero zrobił.
Ostatnie 140 metrów. Sama zaczynam się motywować, bo to przecież tylko ostatnia mila, więc dam radę. Tomek krzyczy: - ...jeszcze tylko tysiąc metrów.
K*a, jeszcze tysiąc, myślę.
Doganiam laskę w kolorowych spodniach. Ostatnia prosta, nie wiem jak to się dzieje, ale przyspieszam, wbiegam na metę z czasem 1:10:48
Odbieram medal, stoję przy barierce, zakładam kurtkę i piję izotonika.
Czekam na mecie na mojego Maćka.


Po kilku minutach wbiega na metę... wraz z kim?
Z Tomkiem :) Tomek jest szalony.
Maciek odbiera medal i idziemy do hali, by się nie przeziębić.
W hali gra muzyczka, jest ciepło i miło. Zbieramy pomału ludziska z klubu. Sylwia z Tomkiem przynoszą z samochodu jedzenie i ciuchy. Idę się przebrać.
Pomalutku dochodzę do siebie. Wraca mi humor. Wszyscy siedzą jedzą, piją i świetnie się bawią.
Po dekoracji, na której Magda Ziółek staje na najwyższym pudle w swojej kategorii wiekowej i jako druga w Pucharze Marszałka, pomalutku się zbieramy. Gdy przeczytano, kto zajął trzecie miejsce w K/30 Pucharze Marszałka, zaczęłam zakładać kurtkę, a tu niespodzianka. Też mam pudło - II miejsce w swojej kategorii. 
 


Oczywiście bieg super, organizacja na 5 z plusem :)

Takie moje małe obserwacje:
Z roku na rok biega coraz więcej ludzi, to bardzo cieszy :)
I druga moja obserwacja, na biegi nie przyjeżdża się tylko po to by się na nim pokazać i stanąć na pudle, bo jest się jednym jedynym w swojej kategorii wiekowej. Każdy biegacz powinien mieć honor.
Jest w wśród nas biegacz, który go niestety nie posiada.
Szkoda ze tak pięknie przygotowana imprezę zakłócił taki niefajny incydent. Bieg ma swoje zasady i one obowiązują wszystkich, bez względu na ich wiek!
Pewna osoba powinna to zrozumieć. Może czasem należałoby się zastanowić nad sensem startu, skoro nie czuje się na siłach, by dystans pokonać w regulaminowym czasie.
To taka dygresja :)

Bardzo dziękuję Tomkowi,że nie stracił cierpliwości na trasie do mnie i mimo mojego trudnego charakteru dał radę i potrafił mnie zmotywować do szybszego przebierania nogami.
Dziękuje również Mateuszowi za doping na trasie, pokrzykiwania „w trupa” i zdjęcia. Moim dziewczynom za cierpliwość i pomoc przy biegu :)
I na koniec dziękuję wszystkim biegaczom!
Bez was takie imprezy by nie powstawały. To wy tworzycie tego specjalnego ducha, dajecie tę moc, która pozwala przetrwać trudy trasy.
Do zobaczenia z rok w Bełchatowie, a z niektórymi do zobaczenia na ścieżkach biegowych :)

środa, 11 listopada 2015

Druga odsłona

II Bieg Niepodległości w Łodzi można zaliczyć do historii.
To święto każdy Polak powinien obchodzić na własny sposób, manifestujący wolność.
Zgodnie z tą zasadą udałam się na Zdrowie i wzięłam udział w biegu :)
Ale może zacznę od początku...
Wczoraj po pracy odebrałam pakiet startowy, mój i Pana Jagody. Po załadowaniu do torby dwóch bezalkoholowych udałam się na zakupy do jednego ze znanych wszystkim marketów.
No w końcu 11 listopad to święto wszystko zamknięte a w domu dwójka wygłodniałych żądających pożywienia dzieci.
Po dotarciu do domu i odgruzowaniu bufetu w kuchni zostało zakręcone ciasto i ugotowany obiad, Wieczorem nocne bieganie. Miałam nie biegać , ale okazało się że nikogo z prowadzących nie będzie :( No to pobiegłam. Tam 7 osób czekało na 5 km przebieżkę.
Daliśmy radę, pogoda okazała się łaskawa i nawet nie padało. Jedynie wiatr wiał dość silnie, ale jakoś grawitacja wygrała i wszyscy dobiegliśmy do miejsca zbiórki.
Wieczór, relaks, i sen to czego najbardziej potrzeba przed startem. Ale co zrobić gdy nie można zasnąć?
Liczenie baranów nie pomaga... Nareszcie morfeusz okazał się wyrozumiały i otulił swoimi ramionami.
W nocy mój kot postanowił wymasować mi głowę i szyję. No czemu by nie, w zasadzie gdyby to była inna godzina poddała bym się temu zabiegowi bez większego sprzeciwu, ale 4 rano? To trzeba nie mieć serca...

Rano pobudka, śniadanko lekkie, mała czarna i wszystko gra. Maciek przyjechał po pakiet startowy i razem udaliśmy się na Zdrowie.
Tam szybka rozgrzewka i już nie mam siły …
Dzięki Maciek za rozgrzewkę , ja jakoś zawsze ją traktuję po macoszemu !
Do startu jakieś 10 minut.
Na ławce z dziewczynami spotykam Beatkę. Fajnie że przyjechała, miło zobaczyć kogoś , kto nie biegnie a przyjechał specjalnie by pokibicować Dzięki wielkie Beatko!
Na starcie baczność i odśpiewaliśmy hymn :) Super sprawa, szkoda tylko że nie wszyscy jakoś czuli ten klimat.
Odliczanie i start...
Biegniemy ….Biegnę jakoś ciasno, na tych alejkach... jak biegam po nich sama to jakieś szerokie mi się wydają dziś jakby węższe ?
Pierwsze kółeczko jakoś idzie, trochę gałęzi iści na trasie ale one tworzą klimat tego parku, uwielbiam go. Ten park zna mnie z każdej strony. Alejki znają rytm mojego truchtania.
To tu biegam, tu zostawiam swój odcisk stopy, za każdym razem jak wybiegam na trening...
Drugie kółeczko, i nagle okazuje się że moja łydka odmawia współpracy . Nie wiem co się stało ale nie mogę sobie z nią poradzić jest twarda i nie chce współpracować . Zatrzymuję się bo i tak nie mogę biec rozmasuję myślę i będzie dobrze. Nie wiem co to trochę jak skurcz trochę jak naciągnięcie nie mam pojęcia. Ustało nie do końca ale mogę biec, nadganiam stracony czas na tym kółeczku, ale co się dzieje znów, nie no to już za wiele, muszę pogadać ze swoją nogą . Zatrzymuję się po raz drugi.... znów puszcza .
Gdy po paru metrach znów mnie złapało podeszła do mnie Beatka i zaczęła ją masować , ale mówię jakoś dam radę . W głowie już zdążyła narodzić się myśl że chyba nie dam rady. Więc wmawiam sobie, że dam.
Biegnę dalej. Pięć postojów, jakaś masakra. Do mety dobiegam z bólem nogi , na szczęście, nie jest to ból przewlekły bo po 40 minutach w stu procentach odchodzi w zapomnienie. Przechodzi do historii tak jak nasz wspólny łódzki bieg :)
Ten bieg to super zabawa, pogoda nas nie oszczędzała padało, wiało... ale w miarę ciepło było.
Super! Polecam każdemu :)
Oczywiście mamy pudło : Pan Jagoda drugi najszybszy Łodzianin No i nowa koleżanka klubowa Katarzyna Wolska druga w generalnej i druga jako najszybsza Łodzianka.
Świetni kobiece, świetna atmosfera i zabawa. Szkoda, że klubowo się nie spotkaliśmy i żadnej fotki nie pstryknęliśmy.
No , a ja K/22 podobno ! Super :)
Wróciliśmy do domu na dobre ciasto z czekolada i gruszkami... mega mała czarną i wspomnienia z biegu :)
Do zobaczenia za rok :)



piątek, 6 listopada 2015

Mitologia w powieści

Właśnie skończyłam!
… „Erynie” Marka Krajewskiego.
Kolejny tytuł inspirowany mitologią grecką. Boginie Erynie to jedne z najstarszych bóstw panteonu greckiego.
Z mitu wynika, że zrodzone zostały z krwi Uranosa, spadłej na ziemię.
Te skrzydlate boginie miały za zadanie wysłuchanie skarg, wnoszonych przez śmiertelników - były uosobieniem wyrzutów sumienia.
Jaki związek mają greckie boginie zemsty i sumienia z kryminałem?
Lwów w 1939 roku, piękne miasto z wiszącym widmem wojny. W nim mieszka właśnie Edward Popielski. Filolog, matematyk i komisarz policji.
Popielski jest już zmęczony, chce zrezygnować z pracy i oddać się studiowaniu starożytnych filozofów. Jednak w tym przesiąkniętym złem mieście zostaje popełnione brutalne, wręcz bestialskie morderstwo, popełnione na małym dziecku.
Wszyscy uważają, że to zbrodnia rytualna.
Pojawiają się obawy o wybuch zamieszek na tle rasowym. Popielski nie chce prowadzić tej sprawy - unika jej.
Ale los chce inaczej.
Zbliżająca się wojna i strach paraliżują całe miasto. Jedynie świat przestępczy żyje swoim życiem. Nadal rządzi się starymi regułom - swoim kodeksem. Nikt nie chce pracować z komisarzem, nikt mu nie pomoże.
Gdy Popielski postanawia podjąć się trudu dochodzenia, odnajduje domniemanego mordercę i doprowadza do wymierzenia sprawiedliwości bez udziału sędziego. Jednak to nie przynosi ulgi zastraszonemu Lwowowi. Po kilku dniach morderca ujawnia się i krzywdzi kolejne dziecko.....
Powieść napisana w bardzo ciekawy sposób, w formie relacji, opowieści wnuka Popielskiego, który odkrywa swoje prawdziwe pochodzenie.
Język - jak zawsze u Krajewskiego - wyszukany, piękny i czysty. Pisząc czystą polszczyzną, nie stroni od trącania gwary, łacińskich sentencji czy wulgaryzmów. Opisy bardzo malownicze, trafiające do naszego umysłu, do naszej wyobraźni...



Co więc wspólnego mają Erynie z powieścią ? Otóż miasto przesiąknięte jest zemstą i wyrzutami sumienia. Sam Komisarz Popielski nie potrafi sobie wybaczyć swojej życiowej tragedii (ale to odkryjecie w trakcie lektury). Sam jest owładnięty zemstą i nawet po wojnie wymierza sprawiedliwość.
Jednym słowem Erynie królują w powieści - są jej mistrzowskim określeniem.
Polecam !



niedziela, 25 października 2015

Szakal po raz trzeci

Po raz trzeci pokonałam dziś Półmaraton Szakala.
Malownicze lasy były dziś przychylne dla całej naszej drużyny...
Ale od początku.
Rano dobre pożywne śniadanko i nawadnianie.
Aby nie było zbyt fajnie, od samego rana bolała mnie głowa.
Około 10:30 podjechała po nas Magda z Alkiem. Szybko załadowaliśmy się do samochodu, a Alek pędził jak strzała, cobyśmy zdążyli z Maćkiem odebrać pakiety startowe. Na miejscu pod biurem zawodów czekała Sylwia z Bartkiem. Odebraliśmy numery startowe. Ja 111, a Maciek 444.
Super numer startowy! Fajnie byłoby przybiec na metę jako 111 !
Pod biurem zawodów spotkaliśmy Jagodę, Janusza.
Gdy odbierałam swój numer, spotkałam Magdę Ziółek. Numer startowy przypięty - czas na banana, a po bananie czas na rozgrzewkę - kółeczko wokół stawów.
O 12:00 startujemy!
Gdy tak stoimy i rozmawiamy o istotniejszych i błahych sprawach, na rowerze dołącza do naszej grupy nasz niezastąpiony trener Mariusz.
Chwilka na pogaduchy i idę na start razem z Magdą .
Wcześniej dowiadujemy się, że jesteśmy tylko dwie z klubu więc biegniemy dla drużyny !
Do startu zostały dwie minuty. Słuchamy i wykonujemy odliczanie i... ...poszłyśmy, a w zasadzie pobiegłyśmy :)
Na początku biegniemy z górki, staram się biec równo, ale trochę chyba mi nie wychodzi. Teraz trochę pod górkę i oto mój ulubiony kawałek trasy.
Drzewa po obu stronach, dotknięte pędzlem przez panią jesień, wyglądają bajecznie :)
Uwielbiam te kolory - są niepowtarzalne :)
Biegnę dalej.
Nie zwracam uwagi na to, na którym kilometrze, ale spostrzegam, że stoi Krzysio Borys i robi zdjęcia.
Biegnę dalej, na mostku stoi Mariusz (zostawiam mu rękawiczki) i Madzia, która robi zdjęcia.
Szpital. No... to pokonana prawie połówka trasy, tylko, że ta łatwiejsza.
Zaczynają się górki.
Dopiero przed parowami dogonił mnie pierwszy pan :) Nieskromnie przyznam, cieszyło mnie to.
Biegnę... pokonuję parowy, ale pod jedną górę wchodzę... tu dogania mnie Jagoda.
Po chwili dogania mnie Łukasz.
Biegnę i mam wrażenie, że wcale nie posuwam się do przodu.
Staram się wykrzesać z siebie jeszcze trochę energii, jem swoja galaretkę i swojego bombowego drinka.
Biegnę sobie kolorowym pięknym lasem, pod nogami Pani Jesień rozłożyła dla wszystkich biegaczy kolorowy dywan z liści, na niektórych odcinkach niebezpieczny, ale za to bardzo piękny. Lubię ten bieg z dwóch powodów: pierwszy to wymagająca trasa, a drugi to piękny, kolorowy las.
Do mety zostało jakieś trzy kilometry.
Staram się nie poddawać... dobiegam do stawów - bardzo lubię ten odcinek. Przypomina mi wspólne treningi z moim aniołem biegowym – Małgosią.
Obiegamy stawy i już z górki :)
Jest! Wpadam na metę :)
Tam stoi Mariusz i mówi do mnie, - Już tak nie udawaj, że się zmęczyłaś :)
No nie... wcale się nie zmęczyłam :)
Oddaję czipa, ubieram się i czekam na pieńku na mojego Maćka.
Wbiega na metę z czasem 2:03 I jest mega zadowolony :)
Czekamy na wyniki. Magda z Alkiem i dziewczynami jadą do domu.
My jemy ciasto i czekamy :)
Wyniki zostają wywieszone.
Jestem 23. kobietą na mecie i jestem zadowolona:)
Idziemy pod wiatę. Tam mają być rozdane nagrody i puchary.
Idę tam dla Maćka, Łukasza, Magdy!
Okazuje się, że też dla siebie :)
Jestem VI. najszybszą mieszkanką Bałut :)
Dostaję puchar i jakieś upominki od sponsorów.
Każdy odbiera swój puchar, a Doktorek robi fotki.
Teraz klasyfikacja drużynowa... wooow... jesteśmy na drugim miejscu! Dostajemy mega wielki puchar i do tego każdy z zawodników reklamówkę prezentów.
Jednym słowem super zabawa i mega zakręcona atmosfera :)
Magdalena Ziółek drugie miejsce w klasyfikacji Open!!!
Nasza torpedo! Wielkie gratulacje! Twój czas to marzenie!
Chyba muszę przestać biegać, bo ty mówisz zawsze, że nie biegasz, a kręcisz takie czasy :)
Jednym słowem Gratulacje dla Wszystkich!
Każdy dziś zasłużył na gratulacje. Półmaraton Szakala to trudny, bardzo wymagający bieg, i przez to jeden z moich ulubionych :)
Gratuluję wszystkim uczestnikom, szczególnie mojemu Maćkowi - zadebiutował w szakalu pięknym czasem.
Do zobaczenia za rok :)

środa, 21 października 2015

Los zapisany w liczbach


Kolejna powieść Marka Krajewskiego, która wpada w moje ręce dzięki Panu Jagodzie, to „Liczby Charona”.
Charon, przewoźnik zmarłych dusz, strażnik podziemnego świata, jedyny łącznik pomiędzy dwoma światami. Przedstawiany często jako siwy mężczyzna, stojący w łodzi.
Przewoził dusze łodzią za jednego obola.
W zasadzie to postać budząca lęk. Co wspólnego mają Charon, liczby i kryminał?
No tak... może zacznijmy od początku...


Powieść Krajewskiego umiejscowiona jest w przedwojennym Lwowie. Jej bohaterem jest Popielski.

Historia rozpoczyna się w momencie, kiedy to nasz bohater zostaje wydalony z policji za niesubordynację.
Odnajduje go Renata, piękna młoda kobieta, której Popielski kilka lat wcześniej udzielał korepetycji przed maturą. Ta prosi swojego profesora o pomoc w rozwikłaniu zagadki zniknięcia swojej chlebodawczyni.
W tym czasie policja próbuje rozwikłać tajemnicze zbrodnie, popełniane we Lwowie. Do każdej zbrodni dołączony jest list, którego treść jest dość tajemnicza a język „wyszukany”.

Popielski zostaje zatrudniony przez syna zamordowanej kobiety jako prywatny detektyw.
Sprawa kryminalna, prowadzona przez policję, wydaje się nie do rozwiązania. Hebrajskie pismo, ofiary i brak jakichkolwiek tropów. Policja postanawia skorzystać z logicznych i językowych zdolności i umiejętności Popielskiego. Zatrudnia go w charakterze konsultanta.
Ale wszystko się komplikuje....

Popielski dostaje możliwość rehabilitacji i powrotu do pracy za którą tęskni...Choć podobnież znając pewien kod można stać się Bogiem, mając wzór można wszystko wyliczyć, to natura Popielskiego nie pozwala mu na proste i nieskomplikowane poprowadzenie sprawy i swojego tak zagmatwanego życia.
W tej powieści Popielski dostaje szansę na nowe życie, możliwość rehabilitacji, ale czy z nich skorzysta????
Gdybyśmy wypowiedzieli słowa starożytnego filozofa Pitagorasa „Wszystko jest piękne dzięki liczbie”, wydawałoby się, że życie powinno być proste...
I tak w zasadzie jest życie jest liczbą, jest proste i znając tajemny wzór, można odczytać z liczb to, co nas czeka w przyszłości. Tak uważał bohater powieści.


Książka o ciekawej konstrukcji... dość zaskakującej. Początek to wywiad w telewizji z laureatem Nagrody Abla, kończy się dalszym ciągiem wywiadu telewizyjnego.
Język czysty, piękny, z eleganckim wtrącaniem łaciny... to chyba najbardziej lubię w tych powieściach.
Delikatny wątek miłosny, który ma wielkie znaczenie dla akcji, a ogromne dla życia Popielskiego.
Okazuje się że nasz bohater jednak nie ma szczęścia w miłości...

Książkę czyta się szybko - cztery dni jazdy do pracy... Polecam gorąco :)

Liczby Charona” potrafią zaskoczyć, zainteresować i czasem strasznie zdenerwować, ale zapewniam - czytając nie będziecie się nudzić …
Z każda książką nabieram większego szacunku do Popielskiego, na samym początku strasznie mnie irytował, teraz szanuje jego umysł, zdolności matematyczne i językowe, jego sposób bycia. Potrafi być dżentelmenem, ale potrafi również być złym mężczyzna.
Jest niestety bezkompromisowy i kiedy już nienawidzi, to z całego serca, kiedy kocha, to całym sobą, ale niestety nie potrafi wybaczać :)
Więc co mają wspólnego Liczby i Charon z powieścią ?
Trochę przed wami odkryłam, ale resztę sprawdźcie czytając...



niedziela, 18 października 2015

Uniejów jesienią

Po raz trzeci Uniejów jest gościnny dla nas, a już dziewiąty rok dla biegaczy. Bieg do Gorących źródeł to chyba obowiązkowy punkt w kalendarzu biegowym wszystkich pasjonatów biegania. Bieg jest wyjątkowy, gdyż trasa biegnie po pięknych, jesienną paletą malowanych ścieżkach Uniejowa.
Każdy biegacz może podziwiać uroki jesieni, korony drzew pędzlem pociągnięte, brzeg rzeki i trawy tam rosnące... Jednym słowem piękno polskiej złotej jesieni.
Dziś dopełnieniem jesiennego widoku był jeszcze deszcz i niebo, otulone szarymi ciężkimi chmurami, które nie pozwoliły słońcu na pokazanie swego oblicza.
Do miejsca przeznaczenia dotarliśmy dzięki uprzejmości Krzysztofa Borysa.
Dojechaliśmy na miejsce, udaliśmy się już do dobrze znanej wszystkim hali sportowej po odebranie pakietów.
Tu z aparatem szalał już Doktorek.
Tam spotkaliśmy Grzesia.
Grzesio jak zawsze w bojowym nastroju. Gdzieś mignęła Marta, Madzia, która zabrała moje dzieci do Uniejowa, i kilku jeszcze klubowiczów.
Po dokonaniu zmiany odzieży cywilnej na biegową oficjalną postanowiliśmy coś zjeść i zanieść rzeczy do samochodu. Kilka poprawek w ubraniu.
Dyskusja nad tym, czy biegniemy w krótkim rękawku, czy lepiej jakaś bluza....
Podejmuję decyzję, że biegnę w krótkim, ale rękawki przysługują.
Na rynku czekają dziewczyny z Bartkiem... robię rozgrzewkę, gdy kończę, dobiegając do rynku, spotykam biegnących Martę i Maćka. Dobiegam do mojej obsługi technicznej, zostawiam bluzę, kurtkę i szukam Maćka.
Tymczasem do startu zostało 10 minut.
Na miejscu spotykamy jeszcze Olę...
Stoimy i czekamy.
Nagle potężny huk wystrzału z armaty powoduje, że podskakuję. Sygnał startu dość osobliwy, ale jedyny w swoim rodzaju.
Biegniemy... na początku przyjemnie z górki, choć bardzo ciasno, ktoś popycha, ktoś kopie, ale jakoś się przemieszczamy.
Jedna długa prosta z górki, zakręt i pierwszy most.
Z mostu skręcamy i dobiegamy do pięknego kompleksu sportowo-rekreacyjnego z klombem lawendy.
Trzeci kilometr, a mnie łapie kolka... nie dość że kolka, to jeszcze kaszel, ale nie poddaję się i biegnę.
Pewnie wolniej, ale biegnę.
Dobiegamy do term.
Po prawo termy, po lewo piękny kolorowy park.
Z daleka pozdrawia biegaczy biała dama.
Most... ten most to przekleństwo.
Nie dość, że w czasie biegu wprawiamy go w drgania (amplituda około 10 cm.), to jeszcze ktoś mądry pomalował go w wzór, który efekt drgań wzmaga.
Biegnę, ale uczucie jest koszmarne.
Stawiam nogę i nie wiem gdzie ją stawiam i czuję się tak, jakby ktoś podcinał nogi.
Nie... nie wiem w zasadzie, jak opisać to uczucie, ale uwierzcie, jest koszmarne.
Zbiegam z mostu, a tam Alek pstryka fotki.
Na piątym kilometrze pomiar czasu 24 minuty - nie najgorzej - ale należałoby przyspieszyć, myślę: - ...kolka jednak zrobiła swoje.
Szósty kilometr pod górkę.
Biegnę, zerkam na zegarek: 4:45 tempo nie najgorsze, ale może by szybciej, może szybciej... poganiam się … nie wiem, czy mi wychodzi, gdyż postanawiam nie zerkać już na zegarek.
Biegnę siódmy kilometr i kolejny atak zmory dzisiejszego dnia. Kolka w prawym boku niweluje konsekwentnie moje starania, choć nie poddaję się. Biegnę - nie staję - uciskam tylko bok i podążam do przodu. Do mety mam jeszcze dwa kilometry, czuję jeszcze trochę kolkę w boku, ale jakoś tak już mniej doskwiera.
Biegnę trochę jest z górki,tu po prawo znów stoi Alek i robi zdjęcia. Wybiegam przy pomniku papieża i zostaje jedna długa prosta,
Meta w zasięgu wzroku, tu nagle pojawia się Krzysiek i krzyczy: - Dawaj Kaśka! Dawaj!
Biegnie szybko, wydaje mi się, że nie jestem w stanie go dogonić, ale próbuję - gonię mojego klubowego kolegę. Finiszuję na mecie z czasem 47:20 i tempem 4:14 ! Woow! Czas od roku na tej trasie, poprawiony o ponad minutę. Może to niewiele, ale dla mnie to jakiś sukces jest :)
Na mecie pojawiają się Magda, Maciek, Marta i inni.
Każdy z nas dostaje medal pamiątkowy i jest zadowolony.
Idziemy się przebrać w suche ubrania, deszcz zaczyna padać coraz mocniej.
Idziemy do hali, skąd Madzia zabiera moje dzieci do domu, podczas gdy my jeszcze zostajemy na chwilkę.
Oglądamy najlepszych tego biegu, stających na podium.
Tu też Jadzia Wiktorek zdobywa drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej.
W losowaniu nagród miał szczęście Krzysio :)
A my cieszyliśmy się z ukończonego biegu i super towarzystwa.
Bieg jak zawsze z super atmosferą, cudownymi ludźmi i pięknym medalem.
Wracam za rok na jubileuszowy, X Bieg do Gorących Źródeł.



niedziela, 11 października 2015

Papierowe miasta

Papierowe miasta – cóż to może być...
Miasta z papieru, łatwopalne, fikcyjne?
Ciekawe... tytuł całkiem intrygujący, ale po autorze „Gwiazd naszych wina” nie można być zaskoczonym.... Trzeba po prostu przyjąć do wiadomości i oddać się lekturze.

Quentin Jacobsen – dla przyjaciół „Q” - to nudny osiemnastolatek, od zawsze jest zakochany w zbuntowanej Margo Roth Spiegelman. W dzieciństwie przeżyli razem coś niesamowitego, teraz chodzą do tego samego liceum, ale wydaje się, że ona wcale jego nie zauważa.

Pewnego wieczoru w uporządkowane, spokojne i bardzo przewidywalne życie „Q” wkracza dziewczyna, w której jest zakochany, jest w stanie zrobić dla niej wszystko - Margo w stroju ninja wciąga go w niezły bałagan. „Q” robi zwariowane, ryzykowne rzeczy i świetnie się przy tym bawi, choć nie jest wolny przy tym marudzenia i wygłaszania kazań.




Po szalonej nocy Margo znika. Quentin wyrusza na poszukiwanie dziewczyny, która go fascynuje, idąc tropem skomplikowanych wskazówek, jakie zostawiła tylko dla niego. Tylko on jest wstanie odczytać pozostawione przez nią wskazówki. Co gorsza jej rodzice nie mają ochoty na szukanie zagubionej dziewczynki, mają dość jej wybryków i ucieczkę z domu.
Q” żeby ją odnaleźć, musi pokonać setki kilometrów po USA. Odwiedza niedokończone budowy osiedli, zwane właśnie papierowymi miastami, poznaje ludzi.
Po drodze przekonuje się na własnej skórze, że ludzie są w rzeczywistości zupełnie inni, niż sądzimy, niż ich widzimy.
Uczy się patrzeć na świat inaczej, zaczyna rozumieć, że czasem trzeba złamać pewne reguły, by móc poznać coś, czego nie można w normalnym trybie „dogonić”.
Książka według mnie ciekawa, i choć pierwsza jego powieść rzuciła mnie na kolana, to muszę przyznać, że ta jest po prostu dobra.
Pokazuje ludzi, świat, jako papierowe miasto :( Można spalić łatwo, zalać, zniszczyć... często zdarza się, że jesteśmy właśnie takim papierowym miastem...
Powieść zmusza do refleksji, ukazuje, a właściwie przypomina, że nie wszystko jest takie, jakim widzimy.
Napisana fajnym, prostym młodzieżowym językiem :)




środa, 7 października 2015

Rzeki Hadesu


Hades - kraina zmarłych -miejsce, gdzie królował bóg śmierci Hades.
Kraina, przez którą płynęło pięć rzek, a jedną z nich był Styks, wszystkim dobrze znany. Ta rzeka była łącznikiem pomiędzy krainą zmarłych, a światem żywych.
Tu swoją łodzią dusze zmarłych przewoził Charon, posępny sternik, pobierający od każdej z nich opłatę.
Oprócz Styksu płynęły jeszcze cztery inne rzeki: Acheron, Kokytos, Flegeton, Lete .
Acheron, posiadała dwa dopływy Pyriflegeton („Palący jak ogień”) i Kokytos („Oskarżony”) zwana rzeką lamentu. Opływała podziemia, tworząc Jezioro Stygijskie.
Umarli, którzy nie byli w stanie zapłacić Charonowi za przewóz przez Styks, musieli wędrować jej brzegiem przez sto lat.
Od niej brała początek rzeka Lete ("Zapomnienie"). Wypicie wody z Lete miało powodować całkowitą utratę pamięci.
Flegeton „Strumień Ognisty”- gdzie wody podobno były gęste i gorące jak lawa.

Alenie to będzie tematem tego wpisu :)
Właśnie Hadesowe rzeki stały się inspiracją dla Marka Krajewskiego przy tworzeniu swojej książki.
Rzeki Hadesu” przenoszą nas do roku 1946, do powojennego Wrocławia, gdzie ukrywa się Edward Popielski, dobry znajomy inspektora Mocka.
Popielski traci Lwów i całe swoje dotychczasowe życie.
Z lat przedwojennych nie ma już nic.
Po latach wojny trafia do Wrocławia, gdzie ukrywa się przed Urzędem Bezpieczeństwa. To ciężkie i bardzo niebezpieczne czasy. O jego kryjówce nie wie nikt, z wyjątkiem osoby, która jest więziona i torturowana.
Wydać go może tylko torturowana w więzieniu kuzynka Leokadia. Ta jednak jest nieugięta w milczeniu. Funkcjonariusze bezpieczeństwa nie są w stanie znaleźć „drogi' do mówienia – wydania Popielskiego.
W powojennym Wrocławiu zostaje porwana mała dziewczynka, okoliczności i opis sprawcy przywołują wspomnienia sprawy z 1933 roku, gdzie sprawca nie został ujęty.
Wracają wspomnienia i demony tamtego czasu, Popielski postanawia rozwiązać sprawę sprzed trzynastu lat - musi dokończyć śledztwo z przeszłości. Zbrodnia powinna zostać wyjaśniona, a sprawca ukarany.
Nie bez przyczyny książka nosi tytuł „Rzeki Hadesu”.
To powieść o cierpieniu, smutku, zapomnieniu i lamencie. By wyjaśnić sprawę, Popielski musi pokonać swoje demony przeszłości, stawić czoło wrogom, odnowić znajomości i przejść po raz kolejny przez piekło, a do tego nie może dać się złapać i uwięzić, zanim rozwiąże kryminalną łamigłówkę.
Książkę czyta się szybko, napisana pięknym językiem, wzbogaconym łaciną pochłania czytelnika jak gąbka wodę ...
Osobiście przeczytanie jej zajęło mi pięć dni dojazdów do pracy :)
Oczywiście zaczynam kolejną …
Dziękuję Panu Jagodzie za udostępnienie książki :)







niedziela, 20 września 2015

Walka z samą sobą

To był bardzo ciężki bieg.
Dawno tak ciężko mi się nie biegło.
Półmaraton w Łowiczu...
Ale od początku.
Rano przyjechał po nas Krzysztof Borys, spotkanie wyznaczone pod McDonaldem na 8:45, w zasadzie zakończyło się sprinterskim biegiem Maćka po dowód osobisty do domu i odebraniem go prawie spod bloku.

Ale... żeby nie było tak, że tylko my nawaliliśmy :) to Krzysztof zapomniał zabrać też pewnej rzeczy, więc podróż rozpoczęliśmy po uzupełnieniu stanów.
Ruszyliśmy... droga - w zasadzie prosta - wiodła nas do celu.
Zaparkowaliśmy w Łowiczu na parkingu sklepu o wdzięcznej nazwie Biedronka :), a w pobliżu zacumowało również kilku znajomych.
Ruszyliśmy ku przygodzie - stadion i biuro zawodów – samopoczucie, powiem szczerze, fatalne. Jak tylko zobaczyłam bieżnię, powiedziałam, że już jestem zmęczona.

Odebraliśmy numery startowe i przybiliśmy piątkę z Magdą, Alkiem i innymi kolegami i koleżankami połączonych z nami pasją biegania (Proszę, nie obrażajcie się, że wszystkich was nie wymieniam, zajęłoby to pół strony, ale każdego z was serdecznie pozdrawiam).

Do biegu zostało około 60 minut.
Poszliśmy do auta by zabrać ciuchy do przebrania, zrobiliśmy sobie szatnię na parkingu :)
Gdy wszyscy byli gotowi, postanowiliśmy udać się na stadion.
Tam klubowa „torpeda” już rozgrzewała swoje mięśnie.
Zrobiłam kilka kółeczek - chyba trzy - i doszłam do wniosku, że to nie mój dzień. Popatrzyłam, czy mam wszystko... zegarek- jest, opaska polecona przez mistrza Jagodę – jest.
Guma do żucia jest i moje specjalne żele są :)
Mogę startować.

Ustawiliśmy się na starcie, tam przemówienie wszystkich dygnitarzy, wyjaśnienia i odliczanie do startu.
Stoję gdzieś w połowie.
Wcale nie czuję tego biegu.
Idąc za radą Mistrza Jagody przypominam sobie swój najlepszy bieg.
Trochę pomaga.

Strzał i pobiegliśmy...
Pierwsze kółeczko... pierwsza piątka ciężko, drugą biegnę sama...
Czy to na pewno moje nogi?
Czy ja nie włożyłam czasem cegieł zamiast butów...?
Tak ciężko nie biegło mi się … nie pamiętam... Trzecie kółeczko, a ja jak nie miałam mocy, tak nie mam...
Nic nie pomaga, ani moje magiczne żele, ani woda.
Nic, nawet wizualizacja celu nie pomaga... Przyśpieszam …. spoglądam na zegarek i wydaje mi się, że przyspieszam.
Co jest...? Biegnę sama, ciężko tak samemu... dogania mnie Włodek i biegniemy chwilkę razem....
Mówię mu, żeby nie czekał na mnie, bo ja nie mam siły.
Z nieba w ramach solidarności...
Nie... niebo z żalu nad moją osobą zaczęło płakać.
Biegnie mi się ciężko.
Czwarte kółko to masakra :(
Biegnę... i biegnę... i mam wrażenie, że się nie przemieszczam....
Ostatnia prosta.
Przyspieszam.

Wpadam na stadion i słyszę: - Ciśnij, Kasia… Dopiero teraz poczułam moc, na samej bieżni minęłam cztery osoby i finiszowałam z tempem 3:29.
Ostatnie metry kończę w deszczu, spoglądając na zegar na mecie.
Dostaję medal, gratulacje...
To był ciężki bieg dla mnie.
Dawno nie biegło się tak ciężko, jak dziś :(

Idę po plecak, by się przebrać, wracam na stadion i postanawiam czekać na Maćka....
Wpada na metę zmęczony ale bardzo zadowolony.
Siada na murawie, a deszcz nadal pada....
- Nie widać że się spociłem. - rzuca Maciek... Wywołuje to na twarzy uśmiech.
Na murawie pojawia się Krzysio.
Idziemy do szatni a później na halę.
Zdajemy czipa i odbieramy pakiety metowe, czy jak tam je nazwać ….
Zaglądam do środka i... nie ma doniczki!
W tym roku nie dostałam doniczki :(
Smuteczek :(
Za to są krówki, soczek … pieczareczki... i inne smakoty. Jemy posiłek regeneracyjny.
Ziemniak, surówka i kawałek mięsa w jakimś dziwnym sosie ….
Jemy ciasto czekoladowe z gruszkami i jest fajnie.
Szkoda tylko, że nie było czasu, by usiąść na chwilkę i pogadać. Jakoś tak szybko się zwinęliśmy :(
No nic... bieg uważam za udany :)

Trasa w miarę zabezpieczona, ale organizator ostrzegał, że bieg odbędzie się przy ograniczonym ruchu samochodowym.
Szkoda, że nie wszyscy wiedzą, co to znaczy i koniecznie chcieli przejechać biegaczy...

My naprawdę jesteśmy nieszkodliwi, czasem tylko chcemy pobiegać.... Nie trzeba nas rozjeżdżać...
Szkoda też że nie było na trasie oznaczeń co kilometr... ale tak już jest w Łowiczu.
Za to medal pierwsza klasa :)

Towarzystwo jak zawsze Super :) Dziękuje bardzo Krzysztofowi Borysowi, że dzięki jego uprzejmości udało nam się dotrzeć na miejsce, by móc przeżyć tę przygodę.
Biorąc pod uwagę, że ciężko mi było w czasie tego biegu, to wynik cieszy bardzo :) k/30 7 miejsce i 17 kobieta na 84 startujące - nie jest źle.

Gratulacje dla naszej torpedy :) Magdaleny Ziółek 4 w open kobiet :) BRAWO!!!!!
Jednym słowem impreza udana.
Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy do domu. Zakończyliśmy tym samym przygodę z jesiennym łowickim półmaratonem.

niedziela, 13 września 2015

16670

Jakiś czas temu mistrz Pan Jagoda zamieścił w internecie post, informujący o dość nietypowym biegu na 10 mil.
Bieg niedaleko, bo w Pabianicach.
A idea o tyle fajna,że przypominająca pewne wydarzenia historyczne... I takie biegi lubię.

Święty Maksymilian Kolbe jest patronem Pabianic.
Zmarł męczeńską śmiercią w obozie koncentracyjnym, do którego trafił 28 maja 1941. Otrzymał numer 16670.
Podczas apelu w obozie 29 lipca 1941 dobrowolnie wybrał śmierć głodową, w zamian za skazanego współwięźnia Franciszka Gajowniczka, który był w grupie 10 więźniów skazanych na śmierć za ucieczkę z obozu jednego z więźniów.
Aby uczcić bohaterską śmierć w obozie, bieg ma dystans 16 670, jak numer obozowy Maksymiliana Kolbe.

Rano pod McDonaldem czekał na nas Tomek.
Szybko, szybko.. do samochodu i kierunek na Pabianice.
Dojechaliśmy na miejsce bez wielkich przygód.
Biuro zawodów - tak jak zawsze - w hotelu.
Na miejscu okazało się że, w zasadzie bieg został już rozegrany.
Po terenie biura zawodów, spacerowali, truchtali Kenijczycy( podium obstawione).
Odebraliśmy numery startowe i czipy. W biurze spotkaliśmy jeszcze Krzysztofa Colonna -Walewskiego.
Po krótkim przygotowaniu i rozmowie z Magdaleną Smurlik, Krzysztofem i jego kolegą, postanowiliśmy iść na stadion i zbadać stan bieżni.
Okazała się dość mocno ubita.
Po stadionie biegał już nasz klubowy kolega Mariusz Szaflik.

Do startu zostało 30 minut, trzeba by się rozgrzać. Parę kółeczek po stadionie dobrze zrobi.

Cztery okrążenia stadionu, a ja mam dość. Co jest nie tak?
Mówię do chłopaków: - Ja już mogę jechać do domu... już się zmęczyłam..
Idziemy pod scenę - tam ksiądz odmawia krótką modlitwę, ktoś prowadzi rozgrzewkę i ustawiamy się na starcie. Szukamy jeszcze koszulek z literkami, bo oprócz biegu na cześć Maksymiliana Kolbe to jeszcze bieg charytatywny.
Odliczanie, stoję na końcu.... Pistolet nie chce wystrzelić, ale na słowo ,,start” ruszamy.

Ruszyliśmy... biegniemy.
Trasa troszkę inna niż na Półmaratonie Pabianickim. Biegniemy w odwrotną stronę, robimy tam zakładkę i biegniemy już trasą taką, jak na początku półmaratonu... Przyznam szczerze, że gdyby nie zegarek, nie miałabym pojęcia, który to kilometr biegu.
Przebiegamy koło kościoła.
Tam dwie wielkie korony z wizji Maksymiliana Kolbe - biała i czerwona.
Biegniemy dalej, spoglądam na zegarek... zbliża się 5 km, a wody nie ma, choć miała być na piątym kilometrze.
Nadal nie znajduję oznakowań trasy...
Wyprzedzam kilka osób, ale mam wrażenie, jakby wszyscy biegli przede mną. Ja na samym końcu, staram się gonić peleton, którego nie widzę przed sobą … sześć kilometrów za mną, a wody nie ma. Gdzie ta woda...??

Biegnę znów sama... jak źle się biegnie samemu tym bardziej że mam już osiem kilometrów, a nogi jakieś ciężkie... Przydałby się ktoś, kto by trochę zmotywował... I tu nagle po kilku sekundach przed sobą spostrzegam sylwetkę biegacza... Jest - myślę.
Teraz tylko go dogonić :)
Łatwiej pomyśleć niż zrobić, ale jakoś biegnę i dopadam gościa.
Jest już mój, teraz tylko nie pozwolić, by mnie wyprzedził. Daleko przede mną widzę kolejną sylwetkę.
Dobiegam do niej i biegniemy razem, zbieramy jakiegoś chłopaka, który mówi, że nie daje rady, ciągniemy go ze sobą, mobilizując do dalszej pracy.
Przed nami nie biegnie nikt. Wpadamy w zakręt, długa prosta... dobiegamy do skrzyżowania i nie wiemy, którędy biec. Aż dziwne, że trasa siedemnastokilometrowego biegu nie została oznaczona. Pytamy jakiś ludzi, stojących na poboczu: - Biegli tu jacyś ludzie?
- Tak tak biegli tędy...
Biegniemy.
Doganiamy kolejnych biegaczy.
Kamień z serca.. Nie będę ostatnia. Tak naprawdę to jedyny lęk jaki mi towarzyszył.
Bałam się przybiec ostatnia. Kolejne skrzyżowanie i znów nie wiemy jak biec, krzyczymy z daleka:
- Gdzie biec?
Strażak obstawiający trasę patrzy na nas jak na Marsjan... Dobiegamy, zwalniamy prawie do zera i pytamy na nowo, gdzie mamy biec.

Obywatel ogarnął, wyciągnął rękę i pokazał...

Do końca biegu zostały trzy kilometry, woda!
Łapię kubeczek z wodą , jeden z moich towarzyszy odpuszcza, ja biegnę dalej... Drugi trochę przyspiesza, ja nie mam aż tyle siły, ale spoglądam na zegarek - tempo utrzymane, nie zwalniam.
Myślę: - Jest dobrze.
Pani ze straży mówi:- ... jeszcze tylko kawałek.... do mety zostały nie całe dwa kilometry.
Biegnę. Jedna prosta, zakręt i ostatnia znana już prosta, prowadząca na stadion, tu jeszcze bieżnia i jest!
Meta na zegarku 1:22:40
Plan prawie wykonany.
Na starcie marzyło się 1:20, a jest o dwie minuty więcej, ale jakoś mi to chyba nie przeszkadza.
Na mecie dostaję medal, gratulujemy sobie z kolegą, z którym pokonujemy ostatnie kilometry.
Za barierkami stoi Magda i robi zdjęcia.

Piję wodę i leżę na trawie boiska, na którym, jak się okazuje, czeka mnie niespodzianka.
Podchodzi do mnie jakiś pan i słyszę: - Przepraszam, czy mogłaby pani zejść z boiska? My tu gramy mecz.

Przepraszam, zbieram się i uciekam... Jakaś baba wlazła dzieciakom na boisko... Brawo ja!

Czekamy na kolejnych zawodników,Przybiega Krzysiek, Tomek i Maciek.
Wszyscy jesteśmy zadowoleni, bieg można uznać za udany. Idziemy oddać czipy i odebrać pakiety startowe. Dostajemy piękne medale okolicznościowe i talon na żurek.
Tomek z Maćkiem pochłaniają żurek, chwaląc jego zalety. Do tej chwili nie wiem, czy tak dobry był, czy sobie tak kpili :)
Odczytuję wiadomość z wynikiem...
Szósta kobieta! Nie najgorzej....
Idziemy obejrzeć dekorację... pierwsze miejsca oczywiście Kenia.
Nie udało się stanąć na pudle, ale mam satysfakcję z szóstego miejsca, biorąc pod uwagę że cztery pierwsze to biegaczki, zarabiające bieganiem na życie...
Ale wygrałam bon na 100 PLN do GoSportu.
Zawsze to coś :)
Wracaliśmy do domu w super nastrojach.
Tak dobrze się bawiliśmy, że musieliśmy opracować szybki skrót zjazdu z autostrady przy Ikei :)
Dzięki Tomek za super towarzystwo i transport :)
Zabawa przednia, gdyby nie kilka niedociągnięć związanych z oznakowaniem, a w zasadzie brakiem oznakowania trasy.
Bieg był super :)

Może za rok ???