Po powrocie do domu z pracy szybko zjadłam posiłek, przygotowany przez Maćka i wskoczyłam w ciuchy biegowe.
Wiedziałam,że ten start nie będzie megaosiągnięciem, ale też takowym nie miał być.
Do naszych „zielonych płuc Łodzi”, czyli parku na Zdrowiu doszliśmy naszymi szlakami biegowymi.
Łąka, potem nad torami i do celu.
Tam już od samej granicy parku widać oznakowania, wskazujące drogę do biura zawodów, a na alejkach parku kolorowo od biegaczy.
Niebo okryte płaszczem szarych chmur, a powietrze ciężkie, parne... jak przed burzą.
Dotarliśmy na miejsce, w biurze odebraliśmy numery startowe, agrafki i batona.
W zasadzie gotowi do biegu.
Gdzieś pomiędzy rozgrzewającymi się biegaczami migają znajome twarze.
Spotykamy Janusza, który przyjechał popstrykać fotki, Doktorka, którego zdjęcia są wspaniałą pamiątką z każdej imprezy sportowej. Gdzieś miga znajoma twarz koleżanki z nocnego biegania. Przemieszczając się, spotykamy Zbyszka. Pada pytanie, czy robimy rozgrzewkę. Jasne! ...to może razem...?
Pobiegliśmy znajomymi alejkami po naszym parku... ten park jest jak stary, dobry przyjaciel.
Zna każdą moją słabą stronę... zna mnie nawet lepiej, niż ja sama...
Na jego alejkach zostały odciski moich stóp, mój pot, czasem wielka irytacja. Ale zna mnie też z tej innej strony, tej która każe walczyć i nie poddawać się, z tej uśmiechniętej, gdy po nawet niezbyt udanym treningu pojawia się uśmiech na twarzy i myśl o następnym....
Dobiegamy na miejsce startu.
Jest Błażej z Emilką, Pan Jagoda i Justyna...
Do startu nie zostało zbyt wiele czasu... Błażej w roli trenera, ostatnie wytyczne.
Udajemy się na start...
Jak zawsze ustawiam się gdzieś w środku stawki, pierwsze linie są zarezerwowane dla super biegaczy, a ja dziś potruchtam, według zaleceń.
Dzisiejszy bieg ma być biegiem technicznym...
Stoimy razem z Maćkiem, rozmawiamy sobie.... i sygnał do startu!
Pobiegliśmy!
Trasa jak w zeszłym roku - prowadzi wąską alejką, stromym zbiegiem, do lasu. Tam już czekają na nas nierówności, wystające korzenie i mokre liście. Nie można pominąć gałęzi drzew, które za wszelką cenę próbują przytulić się do każdego biegnącego.
...a... zapomniałam wam powiedzieć, że na dziesięć minut przed startem zaczęło padać i grzmieć.
W czasie biegu lekko tylko deszczyk kropił, ale w lesie czuć było wilgotne , duszne powietrze... co nie przeszkadzało w smakowaniu tych chwil.
Z lasu maleńkim mostkiem wybiegliśmy do parku. Tu znamy każdą dziurę , każdy kamień... obiegamy kawałek stawu i wybiegamy na moją alejkę, tam kawałeczek do góry.... później w dół i pod górkę …. kolejny staw... jaki ten park jest piękny...
Do mety zostały dwie proste, biegnę ….
Widzę przed sobą znajome koszulki …
Dobiegam do mety, słyszę już kibiców i spikera, nagle zza zakrętu wyłania się znajoma postać. To Maciek - Jagoda, patrzy na mnie i krzyczy: - Pracuj rękoma.... wydłuż krok...!
Biegnę... wpadam na metę.
Nie jestem jakoś specjalnie zmęczona, ale czuję ze biegłam... Czas nie najlepszy ale nie o to chodziło... dziś co innego miało być ważne :)
Na mecie czeka Emilka z Błażejem... jemy arbuza, pijemy wodę... ...czekamy na wyniki. K30/7, w Open kobiet 17!
Może to nie jest rekord świata, ale udało się pobiec, nic nie złamać, nic nie naciągnąć … i przy tym mieć zabawę, a o to przecież chodzi :)
Do domu, z medalami na szyi, wróciliśmy samochodzikiem Emilki , za co serdecznie jej dziękujemy <3
I tak piątek dobiegł końca, a po dotarciu do domu długi prysznic, film i podusia :)
Drugi dzień, w którym „się działo”, to sobota .
Zaczęło się niewinnie, małymi szalonymi zakupami z córką …
Parę łaszków zakupione i humor o 100 % lepszy.
Później zakupy spożywcze, obiadek, trochę porządków i wieczór...
Magiczny wieczór....
Na dobry początek koncert ENEJ - i „Kamień z napisem LOVE”!
Dotarliśmy na rynek w Manu... tam rozstawiona scena, barierki zabezpieczające, mnóstwo policji i ochroniarzy.
Aby móc wejść na płytę - tak to nazwijmy :) trzeba było pokazać, że nie mamy ze sobą nic, co mogło by zagrozić ludziom bawiącym się na koncercie. Może wejście trwało dłużej, ale przynajmniej byliśmy bezpieczni...
Oczywiście na scenie pojawiła się dziennikarka radia Eska i rzucała w tłum rożnymi gadżetami... wyrzucając z siebie mnóstwo słów... jedno zdanie szczególnie utkwiło mi w pamięci...
„ Rzucam nerką - może doleci”
Gdy na scenie pojawił się ENEJ, wszyscy zaczęli bić brawo, w zasadzie muszę powiedzieć, że zespół jest świetny. Nie tylko grają fajną muzykę ale potrafią zachować się godnie i z szacunkiem na scenie...
Gdy zagrali swój ostatni utwór, nie mieliśmy wcale ochoty pozwolić im na opuszczenie sceny... ale co dobre, szybko się kończy - to wie nawet dziecko...
Koncert zaliczony na pięć.
Kolejnym punktem programu miało być jedzenie. Gdy nie bardzo mogliśmy zdecydować się na to co i gdzie zjeść, spotkaliśmy Agatę z Badylem....
Powitanie,
krótka wymiana zdań i papatki... miłego i tak dalej. Uwielbiam
wpadać na znajomych, jak gdzieś jestem...A szczególnie na TAKICH
znajomych :)
Z
naszej strony wybór padł na kebab... Jak w Berlinie...Powiem tak - szału nie ma, ale do najgorszych też nie należał.... choć biorąc pod uwagę to, że zalegał w moim żołądku od dziewiątej wieczorem do drugiej w nocy.
Teraz przyszedł czas na koncert wieczoru … Lady Pank
Na scenie, zanim pojawiła się gwiazda wieczoru, wystąpił Jamal
Zespół młody i jak młody, tak dla mnie beznadziejny... Ja wiem - nie muszę lubić tego rodzaju muzyki i ta też mi jakoś nie przeszkadza.
Jedną z rzeczy która mi przeszkadza, to bluzgi lecące ze sceny i brak szacunku dla słuchacza.
Nie będę oceniać muzyki, bo nie jestem krytykiem, ale chamstwo na scenie to co innego... gdy artysta wykrzyczał ze sceny słowa „pierdolona Łódź'' stracił resztki mojego szacunku do niego.
Jednym słowem mam nadzieję, że takiego chamstwa nie będziemy musieli już oglądać na scenie naszego pięknego miasta .
Gdy koncert dobiegł końca, scena została przygotowana dla gwiazdy :)
Na scenę wkroczył Lady Pank
Ludzie pod sceną oszaleli ze szczęścia... Krzyczeli, klaskali, i co najważniejsze śpiewali...
Plac Wolności zamienił się w jedną wielką salę koncertową, a Naczelnik, patrzący na nas z góry, będzie miał co opowiadać przyszłym pokoleniom - oczywiście o ile ktoś go będzie chciał słuchać.
Na scenie rozbrzmiały takie hity jak :
„Kryzysowa narzeczona”
„Zamki na piasku „
„Fabryka małp”
„Marchewkowe pole”
„Zawsze
tam, gdzie ty
„Zostawcie
Titanica”
„Mniej
niż zero”„Tańcz głupia, tańcz”
Łodzianie pokazali klasę - śpiewali, bawili się , tańczyli.
Atmosfera była świetna, zabawa była taka, że bolały mnie nogi po koncercie.
Gdy po bisie postanowiliśmy wrócić do domu na pieszo, a tłum się rozproszył, spotkaliśmy Sylwię i Konrada.
Wstąpiła we-mnie mała dziewczynka... szłam obok mojego Maćka – Boże! Że on nie wstydził się ze mną iść... skakałam, biegałam, świetnie się bawiłam... i to zupełnie bez wspomagacza humoru.
Do domu dotarliśmy późno, ale w tak świetnych humorach, że kiedy jeszcze znaleźliśmy program muzyczny, bawiliśmy się do trzeciej nad ranem...
Zmęczenie wzięło górę - zasnęliśmy szybciutko, ale trzeba było regenerować się, bo w niedzielę też były zaplanowane nowe emocje …
Rano wstaliśmy i pojechaliśmy na naszą piękną Piotrkowską … Z dnia wcześniejszego zostało tylko wspomnienie... Spacerkiem po naszym deptaku, odwiedziliśmy festiwal Viva Italia, który dość słabo został zorganizowany...Zjedliśmy pyszne lody porzeczkowe i wróciliśmy do domu... niestety plany na popołudnie pokrzyżowała burza...
Jednak, gdyby nie ona, nie napisałabym tego wspomnienia.... Chyba byłoby szkoda czasu...
Ciekawe jakie urodziny nasze miasto będzie miało za rok...
Bo te były huczne i udane...
Jeszcze raz: - Kochane nasze miasto! Najlepszego !!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz