Drugi
raz na królewskim dystansie.
Pierwszy
maraton przebiegłam w zeszłym roku i postanowiłam wtedy, że na
jakiś czas mi wystarczy.
Wcale
nie myślałam o tym, by pokonywać go w tym roku.
Na
ten szalony pomysł wpadł mój Maciek.
Drążył
temat do Sylwestra.
W
Sylwestrowy wieczór zapadła decyzja. Zapisaliśmy się i
postanowiliśmy, że podejmiemy walkę.
Przygotowania
do maratonu to nie przelewki. Trzeba znaleźć czas na bieganie nie
po pięć kilometrów, tylko po dwadzieścia i więcej. Ale po co wam
będę pisać, jak wyglądają treningi. Każdy z was zapewne wie.
Wiecie
również, że czasem nie ma czasu, że się nie chce...
W
zasadzie w momencie zapisania się na maraton wykluczamy ze swojego
słownika zwrot: - Nie chcę...
Zawsze
chcę, zawsze idę biegać, nigdy nie ma złej pogody i nigdy nie
jestem zmęczona.
Prasowanie,
pranie też jest ważne, więc jak to pogodzić?
Jakoś
daje się radę - nie wiem, jak to funkcjonuje, ale jakoś daje się
radę.
Przygotowania
rozpoczęte!
Plan
treningowy jest.
Można
zaczynać ….
Tygodnie
lecą jak szalone...
...czasu
coraz mniej.
Aż
nadchodzi ten wielki dzień.!
Sobota
– dzień, w którym odbieramy pakiety startowe.
W
biurze zawodów spotykamy Jagodę, Błażeja z Emilką...
To
też dzień, w którym młodzi zawodnicy rywalizują o medale. Biegi
dla dzieci zawsze budziły we mnie pozytywne emocje. Rywalizacja
pomiędzy dziećmi jest piękna, czysta.
Na
stadionie miejskim spotkaliśmy Michała, z którym wymieniliśmy
kilka spostrzeżeń i kibicowaliśmy naszym młodym zawodnikom.
Córcia
na mecie, z medalem na szyi - można wracać do domu.
Po
powrocie spotkaliśmy się z Błażejem i Emilką na domowym pasta
party.
Miło
spędzony wieczór z dobrym makaronem i w super towarzystwie pozwolił
na odstresowanie się.
W
zasadzie po pożegnaniu poszliśmy spać.
Cały
czas zastanawiałam się, jak mam biec.
Miałam
świadomość, że rekord z zeszłego roku jest nieosiągalny, ale
wiedziałam, że nie trenowałam do maratonu.
Maraton
miał być tylko treningiem... Jak go biec...?
„Pabianic”
nie mogłam traktować jako wyznacznika, więc musiałam coś
postanowić.
Nie
można stanąć na linii startu i nie wiedzieć, jak biec.
Piątkę
można, ale nie maraton.
Po
przedyskutowaniu ze sobą założeń i spojrzeniu na ogólną
sytuację, postanowiłam biec maraton tak, by zmieścić się w
czterech godzinach.
Po
takim ustaleniu zasnęłam.
Jednak
sen nie był łaskawy - wciąż się budziłam – myślałam, jak to
będzie.
Rano
wstałam, nie czując wcale zmęczenia.
Przyjechał
Adam ze Sławkiem. Dobili również Błażej z Emilką. Ruszyliśmy
do Atlas Areny - do miejsca naszej przyszłej chwały.
Spacerek
po Zdrowiu - naszym ukochanym parku - posłużył nam za rozgrzewkę.
Banan
zjedzony... czas teraz na wodę...
Sącząc
wodę, dotarliśmy do bramy.
Tu
już trochę bardziej nerwowo... Każdy szuka toalety i skupienia
przed biegiem.
Jakoś
nie mogę się odnaleźć w całym tym tłumie. Spotykam Madzię,
Janusza, Mateusza...
Wszyscy
nawzajem życzą sobie powodzenia. Udajemy się na miejsce startu.
Tłum gęstnieje. Ja już się boję, ze nie zdążę, ale jakoś
dajemy radę. Zostawiamy Maćka i próbujemy przecisnąć się do
przodu. Stajemy gdzieś... nawet nie wiemy gdzie.
Dochodzę
do wniosku, że te biało-niebieskie kabinki z napisem Toi-Toi
powinny stać na samym starcie...
Wystrzał
i poszliśmy.
Biegniemy
- początek zawsze jest przyjemny.
Błażej
biegnie ze mną.
Spotykam
Magdę Fiszer, która dziś jest „zajączkiem” na cztery godziny
dla swojej koleżanki.
Biegniemy
razem przez kilka kilometrów.
Zostawiam
moich przyjaciół biegowych gdzieś w centrum naszego pięknego
miasta.
Biegnę
sobie - obok mnie biegnie dwóch chłopaków, dyskutują sobie.
Ja
sama samiutka, ale trzymam się - biegnę.
Nawet
nie wiem kiedy „dotykam” półmetka.
Moje
nóżki mogą dalej biec - czuję się dobrze.
Chłopcy
biegną ze mną i teraz nawet rozmawiamy ze sobą.
Czas
leci troszkę szybciej. Po kilku kilometrach straciłam z pola
widzenia moich towarzyszy i do dnia dzisiejszego nie wiem, czy byli
po mnie na mecie, czy przede mną .
Mam
nadzieję że przede mną, to był ich debiut!
A
ja sobie truchtam spokojnie do celu .
Docieram
do trzydziestego kilometra i czuję na lewej stopie gigantycznych
rozmiarów pęcherz. Modlę się, by tylko nie pękł.
Tu
też spotykam kolegę, który marudzi:
-
... Jeszcze dwanaście kilometrów...
Nie
wiem czemu, ale z szerokim uśmiechem patrzę na niego i mówię:
-
No co ty... daj spokój - to tylko dwanaście kilometrów. Nie z
takimi rzeczami dawałeś już sobie radę.
Kolega
patrzy na mnie, a ja sobie biegnę.
Kolejny
wodopój – woda! Jest butelka!
Biegnę
z butelką... a co mi tam...
Polewam
sobie kark, wypijam resztę i biegnę dalej.
Na
horyzoncie pojawia się Atlas Arena....
To
znaczy, że jest trzydziesty czwarty kilometr mojego drugiego
królewskiego dystansu.
Na
kolejnym kilometrze stoi Monika Strobin, dopinguje każdego.
Potrzebny jest ten entuzjazm dla naszych głów...
Do
osiągnięcia celu zostało siedem kilometrów...
Biegnę
po alejkach, które bardzo dobrze znam... ostatnie kilometry - mam
siłę, biegnę!
Ostatnie
kilometry pokonuję z uśmiechem i wpadam na metę, łamiąc cztery
godziny...
Może
to nie jest rewelacyjny czas, ale dla mnie boski.
Ten
maraton zapamiętam do końca swoich dni.
Będę
go wspominać zawsze, kiedy tylko będę mówić komuś o tym,
dlaczego kocham bieganie!
Mogę
być z siebie dumna - pokonałam królewski dystans z uśmiechem na
twarzy, bawiąc się i machając do kibiców, przybijając piątki,
podając wodę tym, co nie wiedzieli, jak sobie poradzić z pobraniem
jej ze stolika.
Klepiąc
w ramię tych, którym troszkę brakowało sił, podnosząc na duchu
tych, co wątpili, że dadzą radę …
Choć
nie zrobiłam życiówki biegłam z wodną amortyzacją na lewej
stopie, mogę powiedzieć z pełną świadomością, że to był mój
najlepszy bieg!
Bo
bieganie to nie tylko wyniki, to przede wszystkim my - biegacze,
uśmiechnięci, pogodni, gotowi pomóc koledze na trasie...
Dziś
emocje już opadły, noga troszkę boli, ale mega satysfakcja
została...
Dzięki,
że jesteście!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz