wtorek, 19 kwietnia 2016

Maratończyk?

Drugi raz na królewskim dystansie.
Pierwszy maraton przebiegłam w zeszłym roku i postanowiłam wtedy, że na jakiś czas mi wystarczy.
Wcale nie myślałam o tym, by pokonywać go w tym roku.

Na ten szalony pomysł wpadł mój Maciek.
Drążył temat do Sylwestra.
W Sylwestrowy wieczór zapadła decyzja. Zapisaliśmy się i postanowiliśmy, że podejmiemy walkę.

Przygotowania do maratonu to nie przelewki. Trzeba znaleźć czas na bieganie nie po pięć kilometrów, tylko po dwadzieścia i więcej. Ale po co wam będę pisać, jak wyglądają treningi. Każdy z was zapewne wie.
Wiecie również, że czasem nie ma czasu, że się nie chce...
W zasadzie w momencie zapisania się na maraton wykluczamy ze swojego słownika zwrot: - Nie chcę...
Zawsze chcę, zawsze idę biegać, nigdy nie ma złej pogody i nigdy nie jestem zmęczona.
Prasowanie, pranie też jest ważne, więc jak to pogodzić?
Jakoś daje się radę - nie wiem, jak to funkcjonuje, ale jakoś daje się radę.

Przygotowania rozpoczęte!
Plan treningowy jest.
Można zaczynać ….
Tygodnie lecą jak szalone...
...czasu coraz mniej.

Aż nadchodzi ten wielki dzień.!
Sobota – dzień, w którym odbieramy pakiety startowe.
W biurze zawodów spotykamy Jagodę, Błażeja z Emilką...
To też dzień, w którym młodzi zawodnicy rywalizują o medale. Biegi dla dzieci zawsze budziły we mnie pozytywne emocje. Rywalizacja pomiędzy dziećmi jest piękna, czysta.
Na stadionie miejskim spotkaliśmy Michała, z którym wymieniliśmy kilka spostrzeżeń i kibicowaliśmy naszym młodym zawodnikom.

Córcia na mecie, z medalem na szyi - można wracać do domu.
Po powrocie spotkaliśmy się z Błażejem i Emilką na domowym pasta party.
Miło spędzony wieczór z dobrym makaronem i w super towarzystwie pozwolił na odstresowanie się.
W zasadzie po pożegnaniu poszliśmy spać.

Cały czas zastanawiałam się, jak mam biec.
Miałam świadomość, że rekord z zeszłego roku jest nieosiągalny, ale wiedziałam, że nie trenowałam do maratonu.
Maraton miał być tylko treningiem... Jak go biec...?
Pabianic” nie mogłam traktować jako wyznacznika, więc musiałam coś postanowić.
Nie można stanąć na linii startu i nie wiedzieć, jak biec.
Piątkę można, ale nie maraton.
Po przedyskutowaniu ze sobą założeń i spojrzeniu na ogólną sytuację, postanowiłam biec maraton tak, by zmieścić się w czterech godzinach.
Po takim ustaleniu zasnęłam.

Jednak sen nie był łaskawy - wciąż się budziłam – myślałam, jak to będzie.
Rano wstałam, nie czując wcale zmęczenia.
Przyjechał Adam ze Sławkiem. Dobili również Błażej z Emilką. Ruszyliśmy do Atlas Areny - do miejsca naszej przyszłej chwały.
Spacerek po Zdrowiu - naszym ukochanym parku - posłużył nam za rozgrzewkę.

Banan zjedzony... czas teraz na wodę...
Sącząc wodę, dotarliśmy do bramy.
Tu już trochę bardziej nerwowo... Każdy szuka toalety i skupienia przed biegiem.
Jakoś nie mogę się odnaleźć w całym tym tłumie. Spotykam Madzię, Janusza, Mateusza...
Wszyscy nawzajem życzą sobie powodzenia. Udajemy się na miejsce startu. Tłum gęstnieje. Ja już się boję, ze nie zdążę, ale jakoś dajemy radę. Zostawiamy Maćka i próbujemy przecisnąć się do przodu. Stajemy gdzieś... nawet nie wiemy gdzie.

Dochodzę do wniosku, że te biało-niebieskie kabinki z napisem Toi-Toi powinny stać na samym starcie...

Wystrzał i poszliśmy.
Biegniemy - początek zawsze jest przyjemny.
Błażej biegnie ze mną.
Spotykam Magdę Fiszer, która dziś jest „zajączkiem” na cztery godziny dla swojej koleżanki.

Biegniemy razem przez kilka kilometrów.
Zostawiam moich przyjaciół biegowych gdzieś w centrum naszego pięknego miasta.

Biegnę sobie - obok mnie biegnie dwóch chłopaków, dyskutują sobie.
Ja sama samiutka, ale trzymam się - biegnę.
Nawet nie wiem kiedy „dotykam” półmetka.
Moje nóżki mogą dalej biec - czuję się dobrze.
Chłopcy biegną ze mną i teraz nawet rozmawiamy ze sobą.
Czas leci troszkę szybciej. Po kilku kilometrach straciłam z pola widzenia moich towarzyszy i do dnia dzisiejszego nie wiem, czy byli po mnie na mecie, czy przede mną .
Mam nadzieję że przede mną, to był ich debiut!

A ja sobie truchtam spokojnie do celu .
Docieram do trzydziestego kilometra i czuję na lewej stopie gigantycznych rozmiarów pęcherz. Modlę się, by tylko nie pękł.
Tu też spotykam kolegę, który marudzi:
- ... Jeszcze dwanaście kilometrów...
Nie wiem czemu, ale z szerokim uśmiechem patrzę na niego i mówię:
- No co ty... daj spokój - to tylko dwanaście kilometrów. Nie z takimi rzeczami dawałeś już sobie radę.
Kolega patrzy na mnie, a ja sobie biegnę.
Kolejny wodopój – woda! Jest butelka!
Biegnę z butelką... a co mi tam...
Polewam sobie kark, wypijam resztę i biegnę dalej.

Na horyzoncie pojawia się Atlas Arena....
To znaczy, że jest trzydziesty czwarty kilometr mojego drugiego królewskiego dystansu.
Na kolejnym kilometrze stoi Monika Strobin, dopinguje każdego. Potrzebny jest ten entuzjazm dla naszych głów...
Do osiągnięcia celu zostało siedem kilometrów...
Biegnę po alejkach, które bardzo dobrze znam... ostatnie kilometry - mam siłę, biegnę!
Ostatnie kilometry pokonuję z uśmiechem i wpadam na metę, łamiąc cztery godziny...

Może to nie jest rewelacyjny czas, ale dla mnie boski.
Ten maraton zapamiętam do końca swoich dni.
Będę go wspominać zawsze, kiedy tylko będę mówić komuś o tym, dlaczego kocham bieganie!
Mogę być z siebie dumna - pokonałam królewski dystans z uśmiechem na twarzy, bawiąc się i machając do kibiców, przybijając piątki, podając wodę tym, co nie wiedzieli, jak sobie poradzić z pobraniem jej ze stolika.
Klepiąc w ramię tych, którym troszkę brakowało sił, podnosząc na duchu tych, co wątpili, że dadzą radę …
Choć nie zrobiłam życiówki biegłam z wodną amortyzacją na lewej stopie, mogę powiedzieć z pełną świadomością, że to był mój najlepszy bieg!
Bo bieganie to nie tylko wyniki, to przede wszystkim my - biegacze, uśmiechnięci, pogodni, gotowi pomóc koledze na trasie...
Dziś emocje już opadły, noga troszkę boli, ale mega satysfakcja została...
Dzięki, że jesteście!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz