Niektórym
zakończenie urlopu kojarzy się z przykrym obowiązkiem powrotu do
pracy, ja mam chyba inaczej...
Powrót
do pracy bardzo mnie cieszy, a ostatni dzień urlopu poświęciłam
na wspominanie tego, co najbardziej śmieszyło mnie i moich bliskich
w czasie tego wolnego czasu.
Początek
mojego urlopu rozpoczęły przygotowania do wyjazdu w góry.
Zostało
jeszcze parę spraw do załatwienia, spakowanie rzeczy na wyjazd i w
drogę...
Już
samo pakowanie przysporzyło mnóstwa radości... gdy razem z moim
Maćkiem spakowaliśmy się w niewielkich rozmiarów torbę, a nasza
młodsza córka nie bardzo była w stanie zmieścić się sama w ciut
większą.
Sprzęty
zabrane przez nią też oczywiście okazały się niezbędne w
górach. Prostownica jak najbardziej była potrzebna, do prostowania
w sumie nie wiem czego, bo włosów i tak nie prostowała... Koszule,
bluzki, kosmetyczka malowideł... normalnie wszystko, co wpadło w
ręce, na pewno było w stanie przydać się w górach.
Podróż
do Szczyrku to kolejna świetna zabawa... Naklejki na snapie :)
Postoje
na stacjach, by zakupić coś do jedzenia – czyli czekoladkę, i
śmiech Macieja i Błażeja w samochodzie z żartu figielka .
Dojechaliśmy
na miejsce z uśmiechami na twarzy...
Do
hotelu dotarliśmy troszkę szybciej, niż zakładaliśmy, a już na
pewno wcześniej, niż zakładał jego właściciel.
Pozostawiliśmy
samochód na parkingu i postanowiliśmy udać się w teren w celu
rozpoznawczym.
Dotarliśmy
- schodząc z całkiem fajnej górki - do rynku … zapomniałabym...
wcześniej postanowiliśmy uzupełnić płyny.
No
więc padło na karczmę i piwo :)
Miły
pan kelner podszedł do nas i pyta:
-Państwo
są gośćmi weselnymi?
Każde
z nas popatrzyło na pozostałych...
-
Nie... skąd – my tylko chcieliśmy piwa się napić …
-
Oczywiście już podaję karty!
Gdy
składaliśmy zamówienie na nasz złocisty napój i oscypy z grilla,
nagle ktoś w środku zaczął krzyczeć...
Pan
kelner uświadomił nas że było wesele, wczoraj państwo się
kochali, a dziś już się nienawidzą...
-
Jakie to uczucie ulotne - pomyślałam..
Ale
na krzykach nie poprzestali.
Powiem
wam jedno - pierwszy dzień w górach, pierwsze góralskie wesele i
to prawdziwe góralskie z ”mordobiciem”
Na
koniec nawet mieliśmy zapytać, czy za dodatkową atrakcję jakieś
opłaty się należą, ale kelner był tak zdegustowany zachowaniem
gości, że nawet nie mieliśmy sumienia go bardziej dołować.
Pana,
który wywołał całe to zamieszanie, zabrała policja, a my
mieliśmy ubaw – szkoda że to, co nas rozbawiło do łez, innym
sprawiło przykrość.
Oczywiście
to przykład jak jeden nawalony koleś potrafi popsuć całą
imprezę, która powinna w całości być szczęśliwa .
Dotarliśmy
na rynek... I udaliśmy się do miejsca sakralnego.
Wchodząc
pod górę, noga za nogą i znosząc pytania Kamilki typu:
-
Daleko jeszcze? Dlaczego tak długo idziemy? Po co idziemy?
-
dotarliśmy do pięknej groty objawienia Matki boskiej. Miejsce
magiczne, sakralne...szkoda że ilość ludzi stojąca w kolejkach do
źródełka do groty popsuła całe sacrum tego miejsca.
Schodząc
z góry zakupiliśmy cukier w czystej postaci. To znaczy cukierki o
bliżej niezidentyfikowanym smaku i do tego żelki.
Na
dole, gdy już zeszliśmy z góry, podjęliśmy drogę powrotną do
hotelu. Postanowiliśmy coś zjeść.
Zasiedliśmy
w karczmie na obiedzie... ale ten kawałek historii to już znacie...
Później
rozlokowanie w pokoju.
Każdy
wybrał swoje łoże i miejsce na swoje rzeczy. Powstał pokój zła
- czyli jedno łóżko oddzielone ścianką działową, na którym na
samym początku chciała spać Kama :)
Okazało
się jednak że to pokój zła i nie będzie tam spała...
Gdy
dzieło rozlokowania zostało dokonane, padła propozycja pobiegania,
która ze strony naszego maleństwa spotkała się z wielkim
sprzeciwem, ale jakoś udało nam się ją namówić.
Wzuła
dres i poszła z nami.
Po
pierwszych dwustu metrach ilość argumentów, przemawiających za
tym, że bieganie jest złem całego świata, a my jesteśmy
rodzicami pozbawionymi serca i współczucia, urosła do rozmiarów
gigantycznych.
Po
wielu przeszkodach do pokonania stanęliśmy pod górą – to była
Golgota - tę historię też już znacie....
Po
zdobyciu szczytu, w drodze powrotnej do hotelu, zaliczyliśmy w
ramach nagrody karczmę :) punkt z nawodnieniem.
Dotarliśmy
do pokoju i po wieczornej kąpieli udaliśmy się na zasłużony
odpoczynek.
Drugi
dzień przyniósł wyprawę na Skrzyczne - taki mały osobisty
półmaratonik, w doborowym towarzystwie, z jojczeniem i marudzeniem
co 200 metrów, ale tę historię też znacie, jak i kolejne dwa dni
naszego podboju górskiego.
Nadszedł
dzień naszego wyjazdu :(
Każdy
z nas miał zamiar zakupić jakąś pamiątkę.
Nie
wiecie, ile to się nasłuchałam, że to przeze mnie nie ma już
poduszki, bo tak długo ją kupowałam, że wszystkie wykupiono, to
samo dotyczyło spódnicy... Jednym słowem - matka to zło całego
świata.
W
końcu zakupiliśmy i poduszkę i spódniczkę :), ale szczęście na
twarzy maleństwa wcale nie zagościło.
No,
kurczę... ale czemu...?
Czas
wsiąść do samochodu i udać się w podróż powrotną .
Dotarliśmy
jeszcze nad jezioro Żywieckie – piękne miejsce... żaglówki, na
jeziorze, rowery wodne i plaga komarów, która zrobiła sobie z nas
darmową nielimitowaną stołówkę. Po chwili zadumy nad widokiem,
podjęliśmy podróż powrotną.
Dotarliśmy
do Częstochowy i zatrzymaliśmy się na kebaba - nigdy więcej
kebabów, to jest niezdrowe jedzenie - zalegało w moim żołądku do
następnego dnia.
Powróciliśmy
do Łodzi. Tu po rozpakowaniu wszystkich rzeczy, wypraniu i
wyprasowaniu rozpoczął się normalny tydzień... no... prawie
normalny :)
Postanowiliśmy
odświeżyć pokój naszych córek...
Dwa
miesiące (prawie) na wybranie koloru, i ...i nic.
Pojechaliśmy
do sklepu po farbę i 45 minut zajęło nam wybranie pomiędzy
czterema odcieniami fioletu :)
Ale
to nic...stoicki spokój.
Remont
zaliczony – raz.
Dwa
– „Fabrykant” pobiegnięty.
Zostało
kilka dni urlopu, spędzonych na miłej wizycie w sklepie BRUBECK na
Drewnowskiej i wykorzystaniu swojej nagrody za bieg Rossmanna w
Łodzi.
Później
przesympatyczna Wizyta w CrossRunShop i zakup spodenek dla Kamili :)
Oj...
zapomniałam o najśmieszniejszej części tego tygodnia...
To
zakup plecaka do szkoły..
Moja
córcia wymyśliła sobie, że będzie to plecak firmy - umówmy się
- X.
Po
wizycie w sklepie okazało się, że takiego modelu jak ona sobie
wymyśliła nie ma. Więc trzeba zmienić plan...
Plan
nie jest do zmodyfikowania - ma być plecak firmy X i koniec...
W
piątym sklepie na Piotrkowskiej niestety zostało postawione
ultimatum, Zakupiono plecak firmy Y i z niezadowoloną, zrozpaczoną
córką wróciliśmy do domu.
Humor
poprawił się trochę , po koktajlu owocowym ….
No
i tak urlop dobiegł końca... zamknięty dobrze przebiegniętą
dyszką :) Dziękuję, Krzysztof :)
O
kurczę!
Był
jeszcze koncert w Tavernie w łódzkiej Manufakturze :)
Niesamowity
wieczór, spędzony z moim kochanym Maćkiem :)
Warto
odpocząć i mieć co wspominać...
I
powrót do pracy nie jest teraz strasznym obowiązkiem , a
przyjemnością :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz