Wcale nie tak dawno, gdyby
ktoś mi powiedział, że będę biegać, zaśmiałabym go chyba na
śmierć, postukała się w głowę i odwróciłam na pięcie,
odchodząc..
a tu - proszę - cały
kolejny rok przetruchtany.
Do napisania tego tekstu
zainspirowała mnie trochę książka Beaty Sadowskiej „I jak tu
nie biegać''.
Autorka opisuje swoją
przygodę biegową od strony amatorskiego biegacza... czyli takiego,
jak ja i wielu innych moich kolegów i koleżanek.
Książka, napisana w
prosty sposób, opowiada o emocjach towarzyszących imprezom
biegowym, o rozterkach przed i po treningu...
...o szeregu wymówek i
wielkim szczęściu po pokonaniu maratońskiego dystansu.
O szacunku do tego
dystansu i o tym, że nie sprzęt jest potrzebny by biegać, a wielka
siła woli, konsekwencja i systematyczność. Polecam wszystkim,
warto przebiec przez strony tej pozycji truchcikiem, by smakować
każde słowo.
Ale ta pozycja skłoniła
mnie do przemyślenia swojego roku … moich pokonanych kilometrów.
Początek roku to
treningi, rozpisane przez naszego nadwornego trenera Mariusza...
mozolne... długie... wyczerpujące.
Nie ukrywam,że czasem
przed wyjściem na trening narzekałam, marudziłam ...ale jak już
poleciałam, to po kilku metrach wiedziałam, że niepotrzebnie znów
się nakręcałam...
Przygotowania do maratonu
kosztowały mój organizm trochę wysiłku, a moją rodzinkę mnóstwo
cierpliwości i wyrozumiałości. Sezon biegowy rozpoczęliśmy
jakimś biegiem, ale nie pamiętam … natomiast bardzo dobrze
pamiętam pabianicki półmaraton, który miał być sprawdzianem
przed maratonem.... pierwszy bieg, na którym poprawiłam swoją
życiówkę na tym dystansie :)
Byłam zadowolona...
bardzo...
W głowie wciąż
przewijała mi się myśl, że wielkimi krokami zbliża się ten
jeden jedyny... najważniejszy bieg... ten do którego trenowałam.
Obaw było wiele... ale
też mnóstwo emocji... jak to będzie?
Czy dopadnie mnie
ściana... czy dam radę ????
Czy na drugi dzień będę
w stanie chodzić i takie tam....
Maraton – mój królewski
dystans pokonany :) wielkie szczęście i radość ...
Mogę od kwietnia tego
roku nazwać się maratończykiem....
Po maratonie odkryłam, że
łatwiej biegać, niż chodzić :)
Po krótkim odpoczynku
pojawiły się inne starty.
Przynosiły wiele radości
i każdy był wyjątkowy...
Czasem wracałam z
pucharkiem, czasem z nową ciekawą znajomością i super fotką, jak
z biegu na Mazurach, gdzie rozmawiałam z autorką książki, którą
zakończyłam poprzedni rok – Beatą Sadowską.
Jedna z fajniejszych
imprez i jedyna bez mojej rodzinki.
Na początku roku podjęłam
postanowienie, że pobiegnę bieg górski, nie udało mi się
pojechać w góry, ale górski bieg zaliczyłam i to na swoje
urodziny :)
Było ciekawie, na starcie
stanęliśmy wspólnie z Maćkiem :) Bieg totalnie na spontanie, gdyż
wcześniej miałam go nie biec, a o tym, że stanę na starcie,
decyzję podjęłam na miejscu biegu... ale wcale nie żałowałam
tej decyzji...
Trasa super, tor crossowy
i góry, które były pionowe... czad... niesamowite emocje i wielki
wysiłek... pierwszy bieg, po którym byłam tak brudna i tak
zmęczona, że nie chciało mi się nawet przełykać wody :)
Straszny leń ze mnie :)
Kolejne biegi, kolejne
starty przynosiły stres - jak sztafetowy Maraton Szakala - i radość
z pokonanego dystansu :)
Wiele spotkań z ludźmi,
mnóstwo wypitych izotoników i wiele - chyba najwięcej –
przyswojonych endorfin i uśmiechów.....
Cały rok wspólnie z
Maćkiem biegaliśmy, bawiliśmy się świetnie i poznawaliśmy
nowych ciekawych i zakręconych ludzi.
I jak tu nie biegać ????
No właśnie nie wiem...
Bieganie jest
zakręcone....
W tym roku miałam nie
biec maratonu, ale w dwa tygodnie Maciek, Błażej tak zakręcili że
biegnę kolejny królewski dystans....
Dokładnie w ostatnich
godzinach starego roku zapisałam się na maraton... znów zmierzę
się z tym królewskim dystansem, pełna szacunku do niego i respektu
:)
Jest jeszcze jedna
nowinka...
Maciek też będzie
MARATONCZYKIEM <3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz