piątek, 1 stycznia 2016

Podsumowanie

Wcale nie tak dawno, gdyby ktoś mi powiedział, że będę biegać, zaśmiałabym go chyba na śmierć, postukała się w głowę i odwróciłam na pięcie, odchodząc..
a tu - proszę - cały kolejny rok przetruchtany.
Do napisania tego tekstu zainspirowała mnie trochę książka Beaty Sadowskiej „I jak tu nie biegać''.
Autorka opisuje swoją przygodę biegową od strony amatorskiego biegacza... czyli takiego, jak ja i wielu innych moich kolegów i koleżanek.
Książka, napisana w prosty sposób, opowiada o emocjach towarzyszących imprezom biegowym, o rozterkach przed i po treningu...
...o szeregu wymówek i wielkim szczęściu po pokonaniu maratońskiego dystansu.
O szacunku do tego dystansu i o tym, że nie sprzęt jest potrzebny by biegać, a wielka siła woli, konsekwencja i systematyczność. Polecam wszystkim, warto przebiec przez strony tej pozycji truchcikiem, by smakować każde słowo.
Ale ta pozycja skłoniła mnie do przemyślenia swojego roku … moich pokonanych kilometrów.
Początek roku to treningi, rozpisane przez naszego nadwornego trenera Mariusza... mozolne... długie... wyczerpujące.
Nie ukrywam,że czasem przed wyjściem na trening narzekałam, marudziłam ...ale jak już poleciałam, to po kilku metrach wiedziałam, że niepotrzebnie znów się nakręcałam...
Przygotowania do maratonu kosztowały mój organizm trochę wysiłku, a moją rodzinkę mnóstwo cierpliwości i wyrozumiałości. Sezon biegowy rozpoczęliśmy jakimś biegiem, ale nie pamiętam … natomiast bardzo dobrze pamiętam pabianicki półmaraton, który miał być sprawdzianem przed maratonem.... pierwszy bieg, na którym poprawiłam swoją życiówkę na tym dystansie :)
Byłam zadowolona... bardzo...
W głowie wciąż przewijała mi się myśl, że wielkimi krokami zbliża się ten jeden jedyny... najważniejszy bieg... ten do którego trenowałam.
Obaw było wiele... ale też mnóstwo emocji... jak to będzie?
Czy dopadnie mnie ściana... czy dam radę ????
Czy na drugi dzień będę w stanie chodzić i takie tam....
Maraton – mój królewski dystans pokonany :) wielkie szczęście i radość ...
Mogę od kwietnia tego roku nazwać się maratończykiem....
Po maratonie odkryłam, że łatwiej biegać, niż chodzić :)
Po krótkim odpoczynku pojawiły się inne starty.
Przynosiły wiele radości i każdy był wyjątkowy...
Czasem wracałam z pucharkiem, czasem z nową ciekawą znajomością i super fotką, jak z biegu na Mazurach, gdzie rozmawiałam z autorką książki, którą zakończyłam poprzedni rok – Beatą Sadowską.
Jedna z fajniejszych imprez i jedyna bez mojej rodzinki.
Na początku roku podjęłam postanowienie, że pobiegnę bieg górski, nie udało mi się pojechać w góry, ale górski bieg zaliczyłam i to na swoje urodziny :)
Było ciekawie, na starcie stanęliśmy wspólnie z Maćkiem :) Bieg totalnie na spontanie, gdyż wcześniej miałam go nie biec, a o tym, że stanę na starcie, decyzję podjęłam na miejscu biegu... ale wcale nie żałowałam tej decyzji...
Trasa super, tor crossowy i góry, które były pionowe... czad... niesamowite emocje i wielki wysiłek... pierwszy bieg, po którym byłam tak brudna i tak zmęczona, że nie chciało mi się nawet przełykać wody :)
Straszny leń ze mnie :)
Kolejne biegi, kolejne starty przynosiły stres - jak sztafetowy Maraton Szakala - i radość z pokonanego dystansu :)
Wiele spotkań z ludźmi, mnóstwo wypitych izotoników i wiele - chyba najwięcej – przyswojonych endorfin i uśmiechów.....
Cały rok wspólnie z Maćkiem biegaliśmy, bawiliśmy się świetnie i poznawaliśmy nowych ciekawych i zakręconych ludzi.
I jak tu nie biegać ???? No właśnie nie wiem...
Bieganie jest zakręcone....
W tym roku miałam nie biec maratonu, ale w dwa tygodnie Maciek, Błażej tak zakręcili że biegnę kolejny królewski dystans....
Dokładnie w ostatnich godzinach starego roku zapisałam się na maraton... znów zmierzę się z tym królewskim dystansem, pełna szacunku do niego i respektu :)
Jest jeszcze jedna nowinka...
Maciek też będzie MARATONCZYKIEM <3



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz