Łowicki
Półmaraton Jesieni to
impreza w kalendarzu biegowym, której nie można
pominąć, planując
sobie swój osobisty kalendarz startów.
Choć
raz powinno stanąć się
na starcie tego półmaratonu.
W
tym roku XXXIII edycja imprezy odniosła
sukces pod względem
ilości uczestników.
Na
starcie do walki stanęło
ponad czterystu zawodników.
21
km i 97,5 metra... dystans ten podzielony na cztery pętle,
biegnące ulicami Łowicza.
Na
trasie zawodnicy mijali piękny
kościół,
kawiarenkę, z której
wydobywał się
aromat świeżo
parzonej kawy. Ale nie tak miało
być.....
Rano
budzik.
Otwieram
jedno oko, drugie i słyszę
kap, kap, kap… za oknem o parapet dudnią
krople deszczu... W najlepsze wygrywają
sobie deszczowa piosenkę...
Przez
moja głowę
przebiega myśl: - Czy
zawsze, jak planuję start
w zawodach, to musi padać,
albo musi być gorąco?
Nie
wierzę... po prostu nie wierzę...
Wstałam.
Owsianka z rana i kubek gorącej
kawy...
Musi
być inaczej. Ranek nie
należy do udanych, a
dzień jest na powitanie
skopany.
Kawa
musi być. Dobrej małej
czarnej nic nie zastąpi...
no może nie tak od razu,
że nic, ale... nie
wnikajmy :)
Do
Łowicza wyruszaliśmy
całą rodzinką,
a to tylko dzięki
uprzejmości Alka, Magdy i
Krzysia z naszego klubu.
Wyjechaliśmy
przed dziewiątą,
droga była krótka, bo w
dobrym towarzystwie to czas leci... oj leci. :)
Dojechaliśmy
bez problemu.
Nawet
pogoda się nad nami
ulitowała i przestało
padać.
Temperatura
też nie była
za wysoka, ale chłodu nie odczuwaliśmy.
Udaliśmy
się do biura zawodów,
tam odebraliśmy chipy i
numery startowe, w międzyczasie
dojechała reszta naszego
teamu.
Wszyscy
uśmiechnięci,
rozbawieni... no bo jak inaczej, skoro każdy
z nas przyjechał do
Łowicza po dżemy....
Start
biegu zaplanowano na 11:15, przed nim miała
odbyć się
rozgrzewka.
Jak
zaplanowali, tak też
zrobili, tylko że my
klubowicze potraktowaliśmy
ją bardzo, bardzo szczególnie, a w właściwie
na swój sposób.
My,
to znaczy Magda, Monika S. i Monika K. próbowałyśmy
naśladować
ludzi, którzy podobno widzieli kobietę
odpowiedzialną za rozgrzewkę
, za to Alek potraktował
ja zupełnie indywidualnie
- wykonał kilka kroków
tanecznych, parę salt,
obrotów, i w pięknym
locie motyla udał się
na start.
Odnaleźliśmy
się na starcie...
Postanowienia
końcowe... biegnę
z Moniką S. i Januszem, będą
mnie prowadzić... w
zasadzie obawiam się, czy
dam radę, ale chyba nie
czas już teraz na takie
rozkminy!
Poszli...
pierwsze kółeczko po
stadionie, ciasno , ale dajemy radę.
Biegniemy wolno, ale już
biegniemy, w zasadzie to ja mogę
już iść
do domu.
Pierwsze
kółeczko to rekonesans
trasy, pozyskanie wiedzy na temat topografii, gdzie zbieg, gdzie
podbieg.. staram się nie
biec z pięty.
Trzymam
się tego, co sugerował
mi Maciek vel Jagoda. Biegnę.
Tempo 4:50, 5:0. Nie jest źle...
pierwsze kółko zaliczone... znów stadion.
Jak
ja nie cierpię stadionu
:) Moją niechęć
do stadionu niwelują
okrzyki mojego Maćka,
Tomka, moich dziewczyn i silnej ekipy dopingowej Rysio Team.
Stadion
staje się bardziej
przyjazny, został
udomowiony...
Biegniemy...
Jakoś
trzymam się moich
wspierających.. drugie
okrążenie... znów ten
stadion... ale już wiem,
że będzie
przyjazny...
Przed
stadionem Doktorek pstryka fotki - fajnie mieć
takiego fotografa....
Trzecie
okrążenie.
Ja
już nie mogę
biec tak szybko, jak Janusz z Moniką,
ale nadal utrzymuję tempo
5:00.
Staram się jak mogę,
wbiegam na stadion i widzę
ich, jak z niego wybiegają.
Dzieli mnie od nich 400 metrów, myślę
sobie: -... nie do odrobienia...
Czwarte
okrążenie, a ja biegnę
już sama.
Na
19 km zwalniam do 5:20 ale i tak nie jest jeszcze źle.
Następne
kilometry pokonuję już
w tempie zadowalającym,
wpadam na metę z czasem
na pewno ŁAMIĄC
GODZINĘ PIĘĆDZIESIĄT
. Odbieram medal i padam na murawę
stadionu. :)
Mam
megabanana :)))))
Jestem
zmęczona, ale bardzo
zadowolona... Woda i murawa, tego potrzebuję
na chwilkę...
Po
chwili udaje się do
naszego puntu zbiorczego :)
Tam
już czekają
ci, co nie biegają, tylko
latają …
Wszyscy
są zadowoleni i
uśmiechnięci
:)
Nader
pozytywny dzień.
Tomek
z moim Maćkiem świetnie
się rozumieją
, nasze dzieci: Marcela, Kamila i Sylwia też
się dogadują...
No i oczywiście Dżina,
która stała się
drugą maskotka klubową
( pies Moniki K.).
Nie
będę
pisać tu o wynikach... no
może wspomnę
o Maćku Jagusiaku, który
doleciał do mety jako
czwarty w swojej kategorii wiekowej. :)
Gdy
już wszyscy uczestnicy dobiegli do mety, udaliśmy się na zasłużony
posiłek i oczywiście po pakiety :) Każdy uczestnik otrzymał
ciężką reklamówkę z dobrociami.
Jedną
z najważniejszych rzeczy w pakiecie okazała się doniczka... tak.
Doniczka
na kwiatki.
Zielona.
Jedni
mieli jedną doniczkę, inni mieli dwie, w zasadzie to nie wiadomo od
czego to zależy, no ale taka tam historia :)
Pakiet
z Łowicza warto dostać. Naprawdę.
Zjedliśmy
posiłek regeneracyjny i nasze funkcje życiowe wracały do norm
książkowych... rozpoczęliśmy powrót do domu...
Powiem
tak: - Bieg zorganizowany z rozmachem.
Trasa
średnia, jeśli chodzi o nawierzchnię i zabezpieczanie. Jeżeli
chodzi o widoki, to piękna :) Organizacja wzorowa, choć ja
wolałabym zatrzymać sobie numer startowy, który musiałam oddać
organizatorom...
Przywiozłam
z Łowicza życiówkę i najładniejszy jak do tej pory medal :)
Po
powrocie do domu chyba każdy zasiadł przed telewizorem, by oglądać
mecz, który dostarczył podobnych emocji, jak nasze poranne
bieganie... Polscy siatkarze zdobyli mistrzostwo świata!!!
Takich
emocji przy tej niedzieli chyba żaden nasz klubowicz się nie
spodziewał :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz