Rok temu gdy ukończyłam
pierwszy w życiu półmaraton w Płocku postanowiłam, że za rok
też muszę go pobiec...
Gdy ruszyły zapisy, serce
krzyczało: - Zapisz się!
Rozum mówił: -
Poczekaj... jak tam dojedziesz...
I tak właśnie
podzielona, pomiędzy serce a rozum, zaczęłam pytać, kto
ewentualnie biegnie Płock.
Okazało się, że jest
parę osób chętnych, a ja mogę się z nimi zabrać, by dojechać
do tego pięknego miasta. Jak to w życiu bywa, różne zrządzenia
losu spowodowały, iż osoby które miały pojechać, nie pojechały.
Zostały dwa tygodnie na zorganizowanie jakiegoś środka transportu.
Pociąg odpada... PKS jedzie za wolno... nie ma rady... trzeba
wymyślić coś innego. No, ale co?
Myślałam, myślałam...
ale żaden z pomysłów nie przynosił rezultatu.
Apelowałam na Endomondo,
na fb, ale nikt nie chciał pomóc....
Tydzień przed biegiem,
gdy już byłam pozbawiona wszelkich złudzeń co do wyjazdu,
postanowiłam zrobić ostatnią rzecz...
Wybrałam wszystkich
biegnących łodzian z listy startowej i napisałam do nich na fb...
Jakie było moje
zdziwienie, gdy weszłam na fb i miałam wiadomość: - Skąd mamy
was zgarnąć? Cieszyłam się jak dziecko i nie mogłam uwierzyć,
że będę tam jednak.. stanę na starcie biegu, na którym mi tak
bardzo zależało....Później jeszcze jedna osoba napisała, że
jedzie w piątek i możemy zabrać.
Dziękuje z tego miejsca
Piotrkowi Jóźwiakowi za chęć pomocy.
Dobrym aniołem okazała
się Dorota Gapys, która zaofiarowała pomoc.
W dniu startu o 6:40
spotkaliśmy się w umówionym miejscu i pojechaliśmy...
Droga minęła szybko, a
atmosfera w samochodzie... jak byśmy się znali bardzo długo... a
nie co dopiero poznali :)
Dojechaliśmy na miejsce,
odebrałyśmy pakiety startowe …
Udałam się do szatni, by
się przygotować, a Dorota poszła pozwiedzać.
My staliśmy pod biurem
zawodów i czekaliśmy na Marzenkę...
W między czasie poszłam
pobiegać … gdy wróciłam, mój Maciuś już nawijał z nasza
sympatyczną koleżanką z Płocka....
Ależ się ucieszyłam,
gdy ją zobaczyłam.
Uściskałyśmy się i
gadałyśmy o biegu, o formie, o tym, co u Małgosi... I tak u płynął
czas do startu.
Poszliśmy na rynek... ten
czas jakoś tak szybko biegł … :)
Ustawiłam się gdzieś na
starcie. Nawet dokładnie nie wiedziałam, gdzie stoję. Dopiero
później zobaczyłam balonik 1:40 przede mną jakieś 200 m. Za mną
kolejne 200 m powiewa balonik 1:50 .
A jak ja biegnę,pytam
samą siebie... no ja jak się uda! :)
Miało być na luzie,
niech i tak będzie. pogoda nie pozwoli na dużo, więc niech będzie
na luzie :)
Odpaliłam Edmunda,
wystartowaliśmy, to znaczy szliśmy jakiś czas, dopiero później
zaczęliśmy biec... jakaś dziewczyna obok mnie mówi do swojej
koleżanki: wyobraź sobie że ci najszybsi to już zbiegają z
mostu.... pomyślałam sobie: - Ale ma dziewczyna poczucie humoru :)
Zbiegam ze skarpy. Staram
się pamiętać o tym co mówił Mariusz, ale też pamietac że to
jednak 21 km jest.
Biegnę...
Na początku biegnie mi
się całkiem dobrze - nie jakoś szybko, ale dobrze.
Pierwszą dyche pokonuję
w 51 minut i ileś sekund, w zasadzie według założenia.
Na 10 km stoi Maciek...
Marzenka macha, Maciek
krzyczy: Jest moc!
Biegnę dalej. bębny
nadają rytm mojemu biegowi.
Biegnę dwunasty kilometr
1:01 jest dobrze. i tu koniec mojej kontroli tempa. zawiesił się
mój zegarek i nie chciał działać.
Nie uwierzycie ale on po
prostu stanął.
Nie wiem, jakie miałam
czasy na następnych kilometrach.
Wiem, że kiedy biegłam
wałem, wiatr silnie wiał od przodu, popychając mnie do tyłu...
ciężko pokonywało się ten odcinek. Drugi też nie był
łatwiejszy... podbiegi, podbiegi i jeszcze raz podbiegi... na
trasie kilka osób zasłabło i służby medyczne udzieliły im
pomocy....
Ale wracając do mnie na
trasie... nie czułam wielkiego zmęczenia, ale bolała mnie noga.
Jakoś dziwnie boli mnie
piszczel... nie chce odpuścić i nic nie pomaga... ale to najmniej
istotne... pokonałam trasę biegnąć … to najważniejsze dla
mnie..
Na jednym tylko podbiegu
przemaszerowałam trzy kroki, gdyż bałam się kolki, która jakby
dawała o sobie znać... na szczęście nie dopadła mnie - zmora
jedna...
Pokonałam skarpę i
wbiegłam do centrum miasta, a tu już zostało 300 m i meta!
Dobiegam do mety.
Czas brutto, który
widniał na zegarze, może nie jest rewelacyjny, ale dla mnie -
super.
27 stopni, słońce i
wiatr, do tego trasa z 6 km podbiegów i jedną skarpą, jako
wisienka na torcie, więc jest dobrze.
Oddałam chip, dostałam
swój medal i wodę … znalazłam Maćka i Marzenkę, którzy
cierpliwie stali i czekali, jak ukończę bieg.
W międzyczasie odnalazła
nas Dorota ze swoim „Menagerem”, pochwaliła się wynikiem: 8
kobieta - wooooow! . Pogratulowałam jej miejsca, a ona mnie
ukończenia biegu. Poszwendaliśmy się troszkę po mieście,
zobaczyliśmy nowy pomnik, który niedawno został postawiony...
piękny, wykonany chyba w białym piaskowcu pomnik króla Bolesława
Krzywoustego z rycerzami.
Monumentalny pomnik
zbiorowy, pięknie wykonany, nie dający wcale uczucia ciężkości...
wygląda tak finezyjnie, tak lekko, jak gdyby unosił się na
chmurce...
Pod koniec uroczego
spotkania dojechał do nas mąż Marzenki... chwilkę
porozmawialiśmy, pożegnaliśmy się i Marzenka nas opuściła.
Udaliśmy się na rynek,
gdzie miało odbyć się wręczanie nagród... nie żebym ja się tam
pchała, ale Dorota była ósma z kobiet, więc musi być :)
W oczekiwaniu na rozdanie
nagród bębniarze zagrali koncert... ale dali czadu !
Kocham to miejsce.
Jest tak naładowane
pozytywną energią … :)
Zobaczyliśmy wywieszone
wyniki, poszłyśmy obejrzeć... gdy tak szukałyśmy się na liście,
rozpoczęła się uroczystość wręczania nagród.
Idąc pod scenę
rozmawiałyśmy z Dorotą, że K30 to taka liczna kategoria i taka
duża konkurencja, że trudno cokolwiek w niej osiągnąć...
Doszliśmy pod scenę...
dekorują kobiety w kategoriach wiekowych.
Nagle z głośników pada
moje imię i nazwisko.
Nie wierzę.
Mówię do Maćka: - Oni
się pomylili... na pewno...
Ale po raz drugi pada moje
imię i nazwisko … idę, nie wierząc w to, co się dzieje.
Z tego wszystkiego nie
wiedziałam, gdzie mam stanąć, jakie to miejsce...
Okazało się, że
drugie.... Woooow! II miejsce w K30!
Nie wierzę.
W zasadzie do dziś nie
wierzę... a może on się naprawdę pomylili i co wtedy?
Obie wracałyśmy do domu
szczęśliwe.
Dorota dostała nagrodę
za 8 miejsce w open kobiety, ja K30.
Dzień można było
zaliczyć do udanych...
Wróciłyśmy do domu z
wielkimi bananami na twarzy i wiadrem endorfin.
Było cudownie...
Z tego miejsca chciała
bym podziękować Dorocie i jej „Managerowi”- To dzięki wam ten
dzień był cudowny!
Impreza jak najbardziej
czaderska.
Z całego serca serdecznie
ją polecam !!
Wracam za rok !
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz